Siedem razy 007. Ranking Bondów z SEANEM CONNERYM
004. Doktor No (1962)
Wesoła i obecnie nieco chaotyczna ramotka, której seans nijak nie zapowiada późniejszego fenomenu serii. To po prostu niespieszna, B-klasowa przygoda szpiegowska z kreskówkowym przeciwnikiem, kuriozalną, jakże inną od przyszłych standardów czołówką, wyjątkowo słabym soundtrackiem i mocno archaicznymi scenami akcji. Nie znajdziemy tu wielu innych charakterystycznych dla cyklu elementów, przez co debiut 007 na dużym ekranie z perspektywy czasu wydać się może niekoniecznie udanym eksperymentem, który obecnie nie miałby szans zaistnieć w podobnej formie. To jednak nadaje mu znamiona wyjątkowości i pozwala przemycić kilka udanych motywów. Spokojny rytm i kameralność intrygi działają na plus, podobnie jak kryminalne zacięcie i bajeczne plenery Jamajki. W końcu mamy tu też ikoniczne, wciąż robiące wrażenie sceny, na czele z pierwszym pojawieniem się na ekranie Connery’ego, który tym samym zdefiniował istotę słynnego agenta. Mimo niedostatków jest to pozycja obowiązkowa.
003. Żyje się tylko dwa razy (1967)
Piąty film o 007 to wyprawa do Japonii oraz przyjęcie bardziej humorystycznej konwencji, z której Bond słynął przez następne dekady. Zresztą w międzyczasie agent MI-6 doczekał się swej pierwszej pełnoprawnej parodii pod postacią… Casino Royale. Osłabiło to nieco wpływy z kinowych kas, choć nie zahamowało wciąż rosnącej popularności Jamesa, który tutaj staje oko w oko ze swoim nemezis – Blofeldem. Dzięki tym i innym elementom jest to film, który należy ustawić gdzieś pośrodku bondowskiej stawki. Z jednej strony potrafi on zniesmaczyć pewnymi rozwiązaniami (Connery ucharakteryzowany na Japończyka), z drugiej poraża rozmachem (niesamowite scenografie Kena Adamsa). Formalnie nie zaskakuje, bo język serii już dawno zdołał się wyklarować. Ale bawi i po prostu dobrze się ogląda, nawet pomimo upływu lat i wielu głupotek bijących z ekranu.
002. Pozdrowienia z Rosji (1963)
Bezpośredni sequel Doktora No pod wieloma względami okazał się ciekawszym i bardziej dopracowanym przedsięwzięciem, które nadało Bondowi konkretny styl. Można zatem napisać, że to tutaj dopiero narodził się prawdziwy, tradycyjnie pojmowany agent 007. Jednocześnie, prócz wydatnie budujących mitologię świata elementów pokroju muzyki Johna Barry’ego, udało się utrzymać zbliżony do poprzednika klimat, rytm oraz pewną kameralność opowieści – o większym rozmachu, ale nadal przyziemnej, wciąż pozbawionej wizualnych przegięć i zbędnego gadżeciarstwa. Iście kryminalna intryga nawet dziś trzyma fason i jest zwyczajnie interesująca oraz świetnie poprowadzona. Znakomici przeciwnicy, ikoniczne postaci, wspaniałe kobiety i kilka scen perełek pozwalają Connery’emu poczuć się jak ryba w wodzie i dosłownie ożywiają Bonda na naszych oczach. Czego chcieć więcej?
001. Goldfinger (1964)
Podobne wpisy
Opus magnum Jamesa Bonda, przynajmniej tego w wykonaniu Connery’ego, zadebiutowało na ekranie niecały rok po premierze poprzedniej części, bijąc wszelkie rekordy popularności i na stałe wpisując się do kanonu. Dziś Goldfinger ciągle uważany jest za jedną z najlepszych odsłon, a przy tym pozostaje chyba tą najbardziej ikoniczną, z której wydatnie korzystały późniejsze przygody 007. Mamy tu wszystko to, czego po brytyjskim szpionie można się spodziewać: wspaniałą piosenkę przewodnią i muzykę, charakternego przeciwnika z szalonym planem oraz budzącym grozę pomagierem; Q i jego gadżety oraz pamiętnego Astona Martina; świetny, trzymający w napięciu finał; specyficzny humor oraz te wszystkie kobiety ze wspaniałą Pussy Galore na czele. Składa się to na znakomitą, stuprocentowo bondowską rozrywkę pełną niezapomnianych momentów – po latach nadal będącą iście przednią szpiegowską zabawą.
000. Twierdza (1996)
Nie jest to oczywiście oficjalna część cyklu ani nawet jawna kontynuacja przygód Bonda. Niemniej Connery gra tu de facto emerytowanego i gnijącego w obcym więzieniu agenta brytyjskich służb specjalnych, co już samo w sobie jest jawnym mrugnięciem oka do fanów. Gdyby nie prawa autorskie, z pewnością odwołań do dwóch zer i siódemki byłoby więcej, a tak trzeba czytać między wierszami. Tak czy inaczej to jeden z lepszych występów późnego Connery’ego, który u Baya biegał z bronią w ręku, mając 66 lat na karku. Podszyta autoironią rola jest zagrana z dużym dystansem, a sam film jest po prostu kapitalną rozrywką stojącą na wysokim poziomie i stanowi udany mariaż klasycznego kina akcji z bardziej nowoczesnym, blockbusterowym rozbuchaniem i wizualną przesadą.