search
REKLAMA
Seriale TV

SEVEN SECONDS. Witamy w świecie sprawiedliwości, gdzie wszyscy mają prawdę w dupie

Damian Halik

25 lutego 2018

REKLAMA

Po zobaczeniu pierwszego zwiastuna Seven Seconds wydało mi się tworem podyktowanym potrzebą wpisania się w nastroje społeczne – obawiałem się, że zobaczymy kolejną sztampową laurkę dla dzielnych Afroamerykanów, którzy nie poddają się w walce ze złymi białasami, chcącymi zniszczyć (a najlepiej odebrać!) im życie. Trudno o inne skojarzenia, gdy fabuła obraca się wokół białego gliniarza, który potrąca ciemnoskórego nastolatka, po czym wraz z kolegami tuszuje sprawę (typowe białasy). Na całe szczęście materiał ten wpadł w ręce Veeny Sud – producentki i współscenarzystki The Killing, wspieranej przez scenarzystów i reżyserów z naprawdę niezłymi CV. Dzięki temu Seven Seconds próbuje dość neutralnie oddać sedno sprawy, która porusza miliony Amerykanów. Sęk w tym, że presja była (chyba) zbyt duża.

Kiedy rankiem 15 lutego Peter Jablonski (Beau Knapp, Super 8, Sygnał) pędzi na złamanie karku przez Liberty Park w Jersey City, przepisy drogowe są ostatnią rzeczą, jaka zaprząta jego głowę. Młody policjant z wydziału walki z narkotykami właśnie jedzie do szpitala, gdzie odwieziona została jego ciężarna żona. Na drodze staje mu jednak piętnastoletni Brenton Butler (nawiązanie do innej głośnej sprawy na tle rasowym), który przejeżdżał przez park na rowerze. Jablonski potrąca chłopaka, jadąc około 100 km/h; jest w szoku – dzwoni do swojego przełożonego Mike’a Diangelo (David Lyons), ten zaś przywozi kolejnych dwóch członków wydziału – Gary’ego Wilcoxa (Patrick Murney) i Felixa Osorio (Raúl Castillo). Stwierdzają śmierć chłopaka i postanawiają zatuszować sprawę. Akcja Seven Seconds toczy się w aktualnych realiach politycznych, nie musimy więc długo czekać na nawiązania – chcący przyznać się do winy Peter słyszy jedno: “Będą cię pieprzyć za Fergusona, Chicago, Baltimore”. Wszystko jasne.

Motyw złych gliniarzy i żółtodzioba-idealisty jest dość oklepany, ale jeśli dokładnie przyjrzymy się fabule Seven Seconds, zauważymy o wiele więcej podręcznikowych rozwiązań. Dawno jednak nie spotkałem się z produkcją, która mimo schematycznej konstrukcji potrafi w jakimś stopniu zaskakiwać. Tu natomiast wielokrotnie można odnieść wrażenie, że przewiduje się nadchodzący zwrot akcji, tymczasem twórcy zaskakują nas zupełnie innym wydarzeniem. Trochę jak gdyby znane nam rozwiązania miały usypiać naszą uwagę, by twisty wywołały tak zwany efekt wow!. Nie zawsze wychodzi, ale doceniam starania. Seven Seconds w pierwszej kolejności jest bowiem studium cierpienia, którego – wbrew pozorom – doświadcza każda ze stron konfliktu.

Na tym polu przoduje ojciec ofiary, Isaiah (Russell Hornsby, Płoty) – gorliwy katolik, który starał się wychowywać syna twardą ręką. Sposób, w jaki przeżywa kolejne fakty na temat swojego jedynego dziecka oraz związane z tragedią wydarzenia, jest naprawdę przejmujący! Nieco słabiej (o dziwo) wypada tu Regina King (Pozostawieni) grająca matkę Brentona, choć trzeba przyznać, że jej rola jest w tej sytuacji o wiele trudniejsza. Oczywiście nie tylko ofiary przeżywają – Jablonski to jednostka jeszcze niezahartowana, a wszystko, do czego doprowadził jego wypadek, sprzeczne jest z jego ideałami. Słucha jednak szefa, który momentami zachowuje się, jak gdyby grał pierwszoplanową rolę w filmie gangsterskim. Robi wrażenie.

W ślad za mataczącymi stróżami prawa rusza uzależniona od alkoholu i nie mająca zbyt wielu sukcesów na koncie asystentka prokuratora KJ Harper (Clare-Hope Ashitey) oraz uczciwy gliniarz Joe “Ryba” Rinaldi (Michael Mosley) – osobiście dziwnie było mi przywyknąć do jego widoku, zresztą w pierwszej części sezonu zachowywał się tak, jakby jego zadaniem było wprowadzenie elementów humorystycznych do tej historii. A gdy włączył More than a Feeling zespołu Boston… to musiał być easter egg dla fanów Hożych doktorów. Po prostu musiał! Niemniej jednak kreacja tej pary jest wyraźnie kontrastowa – różnią się między sobą, ale i mocno odcinają od reszty obsady. Ostatecznie zresztą KJ Harper jest jedyną postacią, której nie chciałbym oglądać w kolejnym sezonie (jeśli takowy powstanie).

Seven Seconds zostało nakręcone bardzo sprawnie. Bez fajerwerków, ale pod względem technicznym serial wypada dobrze. Momentami jednak to usypianie czujności, o którym wspominałem, przybiera formę nieznośnie nudnych sekwencji, w których najczęściej można by podbić dramatyzm sytuacji – niestety zamiast tego słuchamy kolejnych dialogów, które powtarzają nie tylko to, co przeciętny widz zdążył już sam wywnioskować, ale i czasem rzeczy, które po prostu raz już powiedziano. Najgorsze jest jednak oddanie szargających ludźmi po obu stronach sali sądowej emocji.

Cały sezon dotyczy powolnie rozwiązywanej sprawy Brentona Butlera, nie powinno więc dziwić, że kilka ostatnich odcinków spędzamy głównie w sądzie. I tu już wyraźnie twórcy zaczynają plątać się w intencjach. Prowadząca sprawę ciemnoskóra Harper non stop przypomina o rasie ofiary, do tego cały czas porusza się po omacku w prawniczym świecie – ten zaś bardzo trafnie zdiagnozowała wynajęta przez związek zawodowy policjantów mecenas Sam Hennesy (Gretchen Mol, Manchester by the Sea):

Witamy w świecie sprawiedliwości, gdzie wszyscy mają prawdę w dupie.

Problem w tym, że teza ta dotyczy zarówno “dobrych”, jak i “złych”. Co więcej, twórcy długo starali się dowodzić, że nie ma tu ani jednych, ani drugich. Każdy z bohaterów serialu został bowiem wykreowany w taki sposób, by jego wielowymiarowość igrała z subiektywnym stosunkiem widza do tematu przewodniego. Choć dość sceptycznie podchodziłem do pomysłu przeniesienia poruszającej historii z rosyjskiego podwórka (kanwą dla serialu był scenariusz filmu Major Jurija Bykowa) na przesiąknięty polityczną poprawnością grunt amerykański, pierwsze odcinki budują poczucie, że Seven Seconds rzeczywiście może okazać się ważnym głosem w sprawie – by tak się jednak stało, potrzeba odwagi. Ta zaś opuszcza twórców serialu w końcowych momentach. Ostatecznie jestem więc rozdarty.

Tak, jak niesmaczna polewa niweczy cały trud włożony w zrobienie tortu, tak i pewne rozwiązania fabularne zdają się wskazywać, że w trakcie tworzenia scenariusza (albo już na etapie produkcji) ktoś się zawahał. Historia młodego denata odchodzi na dalszy plan, a podziały rasowe biorą górę. To zaś odbija się na fabule, która zaczyna obracać się wokół absurdów amerykańskiego sądownictwa, gdzie z jednej strony pewne grupy (tu policjanci) stoją na uprzywilejowanej pozycji, z drugiej zaś nie liczy się rzeczywisty występek, a jedynie jego interpretacja (jak oskarżenie o morderstwo na tle rasowym wobec osoby, która potrąciła rowerzystę i uciekła z miejsca wypadku). I gdyby cokolwiek wskazywało, że taki obrót spraw miał być kuksańcem wobec ocierających się o rasizm w swoich oskarżeniach Afroamerykanów… Nie. Black Lives Matter znów wygrywa z All Lives Matter.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA