SEX EDUCATION. Netflix bawi się głupotą i wychodzi mu to na dobre
Netfliksa od dłuższego czasu nie trawię, martwi mnie brak autorskich umiejętności kończenia serialowych sezonów na poziomie, którym odznaczały się początkowe odcinki. Tak było z drugą serią Stranger Things, gdzie z seansu na seans byłem coraz bardziej znużony odtwórczym schematem fabularnym, przy The End of the Fucking World serio czułem się, jakbym przeżywał koniec świata, byle jakie doświadczenie. Po Sex Education sięgnąłem przypadkowo, bo wyszedłem z założenia, że po raz kolejny wyśmieję realia szkolne przedstawione na ekranie. Tymczasem jestem zaskoczony, dawno mnie nic tak nie porwało. Najnowszy tytuł ze stajni Netflix Originals wyróżnia się tym, że nie potrafi brać siebie do końca na poważnie. Twórcy pajacują, bagatelizują autentyczne problemy i wymagają raptem jednej rzeczy, przymknięcia oka na ten młodzieżowy rollercoaster i czerpania satysfakcji z obłędnie przyjemnej przejażdżki.
Główny bohater, Otis (Asa Butterfield, Gra Endera i Osobliwy dom Pani Peregrine), jest zwyczajnym szesnastolatkiem, który wie trochę więcej od rówieśników, ponieważ jego mama (niesamowita Gillian Anderson – o niej za chwilę) to starszej daty pani seksuolog. Gdy przez przypadek chłopak udziela niekonwencjonalnej porady jednemu ze szkolnych łobuzów, pomysł podchwytuje zbuntowana Meave (debiutująca i pełna charyzmy Emma Mackey), w rezultacie razem tworzą niezrównany duet współpracujący i udzielający porad seksualnych. I w sumie to tyle, tych osiem odcinków opiera się w większości na powiązaniach pomiędzy postaciami, paroma głębszymi wątkami i przepysznymi rozmowami wplątanymi w scenariusz.
Nie odbiorę Netfliksowi uzdolnień do idealnego doboru castingowego. Mamy tu plejadę nowych i brawurowych twarzy, niebojących się aktorskich wyzwań i mocniejszych scen. Każda z osobna zasługuje na pochwałę i jeśli serial wybije się ponad przeciętną jak Riverdale, to większości z nich dobrze wróżę. Po kolei poznajemy problemy każdej postaci, nie zawsze mające wiele wspólnego z wyzywającym tytułem; on sam okazuje się po prostu haczykiem dla młodzieży i tłumaczy ogólne podjęcie tej tematyki w serii. Anwar to homoseksualista, którego dalej w szkole za to gnębią, Jackson nie wytrzymuje z presją wyznaczoną przez rodziców, między Otisem i Meave pojawia się uczucie związane bardziej z prawdziwą miłością niż szkolnymi miłostkami (co daje producentom szansę na swobodne poszerzenie tego wątku, cały sezon toczy się przy akompaniamencie powolnego uświadamiania bohaterów, co do siebie czują), a Adam odkrywa “prawdziwe ja”, tocząc konflikt z dyrektorem, który jest zarazem jego ojcem. Widowisko stereotypów powtarzających się po raz setny, przy tym ociekających soczystą przyjemnością i odznaczających się świeżością w umiejętnym przedstawieniu każdej z trudności.
Sztampowe konwencje nie powtarzają się tylko wśród cech uczniów, Sex Education przedstawia ich życie erotyczne, imprezy, lekcje, relacje z nauczycielami, sprzeczki i problemy rodzinne; multum tu rzeczy przypominających seriale dla nastolatków od Nickelodeon i Disney Channel; żeby było lepiej, akcja dzieje się w liceum, a wszyscy zachowują się, jakby byli co najmniej na studiach. Raczej celowy zamiar, kreatorzy zręcznie bawią się tematyką, zdają sobie sprawę, że robią z tego bajeczkę dla serialomaniaków, a nie drugie Życie prywatne Tamary Jenkins. To jest trafne przy poruszanej treści, produkcja naśmiewa się sama z siebie, nie próbuje być poważna na siłę – choć ma i takie momenty. Relacja między dwójką głównych bohaterów ze skrupulatną troską traktowana jest odpowiedzialnie, pod dostatkiem tu także ckliwości i uczuciowości towarzyszącej młodym w okresie dojrzewania. Z drugiej strony, to strasznie uproszczony i iście subiektywny scenariusz – raz przedstawia przytłaczającą scenę aborcji (pomijam fakt, że tak ciężkie wydarzenie pozostaje samo sobie bez konsekwencji dla jednej z bohaterek) i neguje stojących przed kliniką wierzących, by następnie chwalić kościół. Wychodzi z tego dziwny miszmasz, próba zadowolenia każdej ze stron konfliktu – wiem, żyjemy w XXI wieku, ale chyba można to zrobić nieco subtelniej?
Ujęła mnie jeszcze Gillian Anderson, grająca jakby w ekstazie, powodująca nieustający uśmiech na naszych twarzach. Enigmatyczna kobieta kradnie każdą scenę z jej udziałem, uprzykrza życie synkowi, a także konfrontuje się z utraconą umiejętnością kochania, kiedy przypadkowo poznaje przesympatycznego hydraulika. Pomijając kilka niedopuszczalnych jak dla mnie schematów, całość dopięta jest na ostatni guzik. Reżyseria z pięknymi i niezmiernie przyjemnymi ujęciami, soundtrack z masą klasyki (INXS, Joy Division, The Smiths), idealna długość poruszanych wątków i przede wszystkim humor; ten rodzaj, który podejdzie każdemu fanowi luźnych młodzieżowych komedii. Taki był początkowy zamysł i podążanie za nim z nutką determinacji dało powalający efekt.
Koniec końców, pewnie zapytacie, czy obraz szkoły pozostaje wierny aktualnemu oryginałowi. Wątpliwe, przynajmniej jeśli chodzi o przedstawione zachowania. Przejaskrawiona swawola i brak obowiązków oburzą tych, którzy z pedantycznym zapałem poszukają seriali bliskich rzeczywistości. Bohaterowie traktują szkołę jako miejsce konfliktów, relacji i urozmaicania żywota. A w sumie co w tym złego? Nauka staje się pobudką, integralną częścią problematyki najnowszej historii od Netfliksa.
Sex Education to nic wymagającego, serial momentami dość mocno mijający się z prawdą. Ma jednak tyle błyskotliwych pomysłów i zagrań, do tego odczuwalną pasję w niego włożoną, że głupio by było przejść obok niego obojętnie. Sam żałuję, iż obejrzałem całość w ciągu jednej nocy. I trzeba czekać na drugi sezon…