search
REKLAMA
Seriale TV

STRANGER THINGS 2. Warto było wrócić

Karolina Chymkowska

29 października 2017

REKLAMA

Trudno mi oszacować, czy w przypadku osób, którym brakowało przekonania do pierwszego sezonu, drugi sprawdzi się na tyle, by rozwiać wątpliwości. Za to wiem, że jeśli pokochaliście świat Stranger Things i niecierpliwie wypatrywaliście powrotu do Hawkins, będziecie szczęśliwi, bo sztuczka braci Duffer zadziałała ponownie.

A zadziałała dlatego, że drugi sezon nie kopiuje bezpośrednio założeń pierwszego. Owszem, pozostaje wierny pewnej sprawdzonej formule, ale dodaje sporo od siebie. Nadal mamy dużo humoru, nadal nie brakuje nostalgicznych odwołań do klasyki kina i stylistyki lat osiemdziesiątych, ale więcej tu powagi, więcej mroku i więcej horroru. Zagrożenie, kojarzone dotąd przede wszystkim z tajnymi eksperymentami rządowymi, staje się bardziej bezcielesne, niepoznane, a przez to bardziej groźne. Ma też wymiar bardziej osobisty, ingerując w psychikę bohaterów, zwłaszcza Willa, i tym samym tworząc konfliktowe sytuacje, w których trudno dokonać rozsądnego wyboru.

Minął zaledwie rok, ale grupa przyjaciół – Will, Mike, Dustin i Lucas – wyraźnie dojrzała. Każdy z nich indywidualnie i na własny rachunek mierzył się ze wspomnieniami i refleksjami na własny temat. Ich przyjaźń wciąż trwa i jest niezwykle mocna, ale to już nie do końca to samo. Pojawiają się rozdźwięki, niepewność, tajemnice, pewne nie do końca uświadomione pretensje, rywalizacja. Lojalność jednak pozostaje niezmienna, stanowi bazę, której nie można zburzyć. Przyjaciele nie kłamią.

Niemniej w większym stopniu patrzymy na nich jak na jednostki, indywidualne osobowości aniżeli na sprawnie współpracującą grupę, tak jak to było wcześniej. Will czuje, że jego przeżycia sprzed roku separują go od otoczenia, że stał się wytykanym palcami dziwakiem. Mike całym sercem tęskni za Nastką. Dustin ma dosyć bycia wiecznym klaunem, chciałby, by ktoś wreszcie potraktował go serio, obdarzył przywiązaniem i zaufaniem. Lucas z obserwatora i komentatora przeobraża się w działacza, podejmuje samodzielne decyzje, nawet jeśli są one wbrew postanowieniom grupy, o ile tylko sam uzna, że postępuje słusznie. Rozwijają się, zmieniają – dorastają, może nawet szybciej, aniżeli powinni. Jesteśmy jednak gotowi im w tym towarzyszyć i życzliwie kibicować.

W porównaniu do pierwszego sezonu jest też większa równowaga między czasem ekranowym poświęcanym trzem pokoleniom bohaterów. Nancy, siostra Mike’a, wciąż jest dręczona wyrzutami sumienia i poczuciem, że zawiodła swoją przyjaciółkę Barb. Nie jest jej też łatwo poradzić sobie z uczuciami, które żywi do Jonathana. Joyce, mama Willa, próbuje układać sobie życie z poczciwym, może nieco fajtłapowatym, ale stabilnym i godnym zaufania Bobem, na co dzień zmagając się z zaburzonym poczuciem bezpieczeństwa i obawą o syna. Dufferowie zręcznie uciekają od żonglowania stereotypami – Steve, chłopak Nancy, ma może opinię popularnego sportowca, ale daleko mu do bezmózgiego bawidamka. Szeryf Hopper bynajmniej nie jest wojownikiem bez skazy i zmazy, popełnia błędy, zwyczajnie, po ludzku, i równie zwyczajnie i po ludzku się ich wstydzi, trudno mu przeprosić, ustąpić. Żadna z tych postaci nie jest jednowymiarowa, nawet “zły” doktor nie jest wcale “zły”. Najmniej złożoną rolę ma nowy bohater na scenie – Billy, który sprowadza się do miasteczka wraz z przyrodnią siostrą Max. To jednak wyraźnie celowy zabieg. Billy ma symbolizować zło uosobione w człowieku, czarny charakter przypominający o tym, że nie trzeba szukać paranormalnych stworów z innego wymiaru, by zetknąć się z okrucieństwem, manipulacją i przemocą. W jakiś dziwny, paradoksalny sposób to krzepiące: Billy jest groźny, ale przynajmniej rzeczywisty. Ma w sobie coś z Henry’ego Bowersa, dręczyciela dzieciaków w Tym, co stanowi kolejne z szeregu nawiązań – inspiracji Stephenem Kingiem w Stranger Things nie brakuje.

Siłą rzeczy nie ma co liczyć na efekt nowości, który tak miło nas zaskoczył w pierwszym sezonie – nie szkodzi. Klimat jest nieco inny, tempo akcji nie pędzi na złamanie karku, jest więcej głębi, więcej koncentracji na relacji między postaciami, na ich przeżyciach, szczególnie dobrze widać to w odniesieniu do Jedenastki – w jej przypadku mamy do czynienia z naznaczoną mrokiem epopeją powrotu do domu. Niesamowite przyspieszenie ma miejsce w dwóch ostatnich odcinkach, które są już prawdziwą jazdą bez trzymanki.

Ciesząc się nawiązaniami do Indiany Jonesa, Pogromców duchów czy Gremlinów, chłonąc znakomitą ścieżkę dźwiękową, czerpiemy z tego wyłącznie przyjemność – nie ma wrażenia powtórki z rozrywki ani ogrywania do znudzenia wykorzystanych już motywów. Wciąga to nieprawdopodobnie, odcinki biegną jeden za drugim jak zaczarowane, a koniec następuje dokładnie w tym momencie, w którym powinien. Rozpędzona akcja powoli wyhamowuje, robi się ciepło, przyjaźnie i miło, bohaterowie łapią chwilę oddechu. Dajmy im zatem ten rok spokoju, niech odpoczną i cieszą się zwykłym życiem. Zasłużyli na to.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA