Serial SZADŹ. Show Macieja Stuhra
Pamiętam, jak kilka lat temu wielkim zaskoczeniem festiwalu w Gdyni był klasyczny kryminał Jeziorak – okazało się, że Polacy potrafią kręcić kino gatunkowe, przeznaczone dla rozrywki, ale jednocześnie na poziomie, dalekie od papki. Później Canal Plus wyemitował Belfra, jeden z pierwszych seriali kryminalnych z prawdziwego zdarzenia, i tego typu produkcje zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Zarówno na dużym, jak i na małym ekranie mamy całe mnóstwo opowieści ze zbrodnią w tle i zagadką do rozwiązania, powiedziałbym nawet, że za dużo. Tak jak kiedyś kryminałów nie było wcale, tak teraz mamy do czynienia z przesytem, jakby twórcy po prostu chwytali się sprawdzonych przepisów na sukces i szli na łatwiznę. Czy dostępna na Playerze Szadź proponuje cokolwiek nowego? Otóż tak!
Ekranizacja książki Igora Brejdyganta nie skupia się na odkrywaniu, kim jest morderca młodych blondynek – to wiemy od samego początku. Liczą się motywacje kryjące się w chorej głowie wykładowcy religioznawstwa i gra, jaką prowadzi z pewną panią komisarz. Wraz z powracającymi raz na jakiś czas retrospekcjami coraz lepiej rozumiemy zarówno jego, jak i ją, dostrzegamy, że tę dwójkę złączył nie los, a konkretny plan.
Twórcy nie wybrali klasycznej formy serialu kryminalnego. Bardziej niż Dochodzenie, Broadchurch czy Detektywa Szadź przypomina na przykład brytyjsko-irlandzki Upadek. Tutaj złoczyńca i prowadzący śledztwo dostają tyle samo czasu na ekranie. Pytanie „kto?” jest zupełnie nieistotne. Nikt nie bawi się też w szokowanie supernagłymi zwrotami akcji – postawiono raczej na stopniowe zgłębianie tajemnicy. W końcu widz i tak wie o wiele więcej niż komisarz Agnieszka Polkowska. To nowe podejście w polskiej telewizji, któremu z pewnością należy przyklasnąć.
Zaczyna się od brutalnego zabójstwa młodej dziewczyny. Przypisana zostaje do niego nieustępliwa policjantka na cenzurowanym (jakiś czas temu miała duże problemy z alkoholem i uratowała ją tylko protekcja tatusia) oraz wysłany do pomocy z Komendy Wojewódzkiej bawidamek. Podczas śledztwa okazuje się, że za zbrodnią mógł stać seryjny morderca inspirujący się religią – przy innych ofiarach również znaleziono kadzidło, charakterystyczny wisiorek z aniołem, spuszczano im krew. Komisarz Polkowska dość szybko opracowuje pewną teorię – uważa, że zabójca wybiera ofiary według klucza i zostawia ich ciała w obrębie wyznaczonej na mapie linii – ale ze względu na jej alkoholizm, a także panujący w policji seksizm mało kto chce jej słuchać. Tymczasem on, szanowany pracownik uczelni i autor książek, jest już w trakcie szukania kolejnej ofiary.
Podobne wpisy
Te siedem odcinków to nie tylko deptanie po piętach mordercy. Polkowska mierzy się zarówno z okrutnym psychopatą, jak i z własnymi demonami. W komendzie wszyscy dobrze pamiętają o jej nałogu, dorosła już córka z nią nie rozmawia i nie chce dać matce drugiej szansy, wiele wspomnień uleciało. Nawet relacja z poznanym w klubie AA miłym facetem daje jedynie pozorne ukojenie. Taki obraz detektywa z problemami nie jest oczywiście niczym oryginalnym, ale trzeba przyznać, że Polkowska to ciekawa postać. Niby twarda, charakterna, niedająca sobie w kaszę dmuchać, a jednak wewnątrz bardzo krucha i pogubiona. Obok wątku kryminalnego mamy więc tu także kwestie obyczajowe. A to nie wszystko. Na drugim planie znalazła się na przykład religia (jedna z bohaterek należy do restrykcyjnego zboru świadków Jehowy), motywy polityczne oraz społeczne (jak nagonka na imigrantów z Syrii). Składa się to na naprawdę zgrabną całość.
Niestety, im bliżej finału, tym gorzej. Intryga rozlatuje się i z każdym odcinkiem więcej jest niedorzeczności, problemów z logiką, wreszcie wręcz bezmyślnych zachowań bohaterów. Dla mnie jednym z bardziej rażących elementów była choćby nadnaturalna zdolność oprawcy do podsłuchiwania swoich ofiar, a później także policji, dokładnie wtedy, kiedy było to dla niego korzystne – a był naprawdę dość zajętym człowiekiem i z pewnością nie robił tego 24 godziny na dobę. Sama końcówka, w której Polkowska konfrontuje się z tym, kogo tak długo ścigała, również pozostawia wiele do życzenia – ta inteligentna, doświadczona kobieta sprawia wtedy wrażenie kompletnej nowicjuszki w zawodzie. I nawet duży stres oraz osobiste zaangażowanie nie są w stanie usprawiedliwić idiotyzmów, które są jej udziałem.
Ostatecznie daleko Szadzi do serialu premium. To po prostu kolejna produkcja rodem z TVN-u. Jak wiemy, ta telewizja często na zasadzie umowy z miastami decyduje się kręcić poza Warszawą, co tylko należy pochwalić. Tak jest też tutaj. Ale Opole tutaj wygląda tak, jakby składało się z jednego placu i prowadzącej do niego ulicy. Nawet klimatyczne zdjęcia i muzyka niewiele tu pomagają. Na Szadź nie było wielkiego budżetu i to niestety widać.
Tym, co broni się stuprocentowo, jest jednak kreacja Macieja Stuhra. Polski aktor, którego znamy raczej z innego typu ról, tutaj wcielił się w mającego dwa oblicza psychopatę i zrobił to w sposób znakomity. To jest występ kompletny, taki, w którym nawet drobne gesty coś znaczą. Mam wrażenie, że Stuhr mógłby pokazać więcej, ale scenariusz go po prostu ograniczał. Partnerująca mu Aleksandra Popławska obdarzyła zaś swoją bohaterkę niezbędną charyzmą, ale dialogi w jej wykonaniu często wypadają sztucznie, nadużywa też jednego wyrazu twarzy. Cokolwiek by zresztą nie robiła, Stuhr w takim wydaniu i tak by ją przyćmił. Taki już trudny los mierzenia się na ekranie z szaleńcami.