RATCHED. Serial, o który nikt nie prosił
Serial jest piękny, pod każdym względem. Scenografia z epoki cieszy oko, kostiumy to prawdziwa feeria barw, scenariusz przedstawia złożone postacie i problemy, które są jakże aktualne również dzisiaj. Jest jednak jedno ale… i to dość poważne. To byłby serial niemal idealny, gdyby nie opowiadał o losach demonicznej siostry Ratched, znanej z Lotu nad kukułczym gniazdem. Wydaje mi się, że cała historia byłaby dużo lepsza, gdyby opowiadała losy nowej bohaterki, która z jednej strony nie stroni od manipulacji, a z drugiej jest spragnioną miłości kobieta, będącą „aniołem miłosierdzia”. Taki opis bowiem w żaden sposób nie pasuje mi do genezy archetypowego złoczyńcy, jaką jest siostra Ratched.
Akcja rozgrywa się w roku 1947, kiedy to do szpitala psychiatrycznego, położonego w Północnej Kalifornii, przyjeżdża Mildred Ratched. W krótkim czasie znajduje w nim zatrudnienie jako pielęgniarka. A wszystko za sprawą tajemniczego pacjenta Edmunda Tollesona, dla którego pobyt w szpitalu to być albo nie być. Okazuje się, że łączy ich nie tylko tajemnicza więź, ale również wspólna przeszłość.
Podobne wpisy
Po obejrzeniu ośmiu odcinków jestem w stanie stwierdzić, że rewizjonistyczne podejście do ukochanego klasyka było od samego początku błędnym założeniem. Sama historia jest bowiem pełna braków, których nie można wypełnić kolorami i pięknymi ujęciami. By można było mówić o pełnym sukcesie, konieczne byłoby zatrudnienie kogoś, kto dysponowałby dużo bardziej rozległymi umiejętnościami aniżeli te, które posiada twórca serialu, Ryan Murphy. Aby ta historia miała w ogóle rację bytu, konieczne byłoby o wiele bardziej pomysłowe odniesienie się do tego, kim jest siostra Ratched w Locie nad kukułczym gniazdem, zniuansowane wyczucie postaci oraz odpowiedzenie sobie na pytanie, co ten serial chce osiągnąć.
Serial nie tłumaczy bowiem, dlaczego Ratched jest wcieleniem zła. O nie. Za to dostajemy przytłaczającą widza ponurą historię na temat molestowania w dzieciństwie oraz wątek LGBT. Nic nie mam do tej społeczności, ale proszę mi wytłumaczyć, jakim cudem seksizm tej postaci mamy tłumaczyć tym, że jest lesbijką? Zabiegi te w żaden sposób nie mają zaczepienia w Locie nad kukułczym gniazdem. A twórcy grożą, iż dostaniemy aż cztery sezony serialu. Czy w związku z tym tytułowa bohaterka będzie przez tyle czasu pozbawioną radości seksistką, która prześladuje mężczyzn tylko dlatego, że nienawidzi samej siebie? Sama nie wiem, co myśleć o tym wątku, jest dla mnie pozbawiony najmniejszego sensu.
Serial wypełniony jest po brzegi dziwnymi decyzjami, jakby twórcy zupełnie nie rozumieli pierwowzoru i byli przekonani o tym, że widzowie nie mieli styczności z klasycznym już dziełem. Mamy więc traumę z dzieciństwa oraz traumę wieku dorosłego. Ale w żaden sposób nie tłumaczą nam one, jak przeszłość jest w stanie kształtować teraźniejszość. Pomysł nie jest ani nowy, ani odkrywczy, a został tak tandetnie ograny, że nie mówi praktycznie nic na ten temat. Murphy zdaje się mieć kilka świetnych konceptów, których jednak pozbywa się na rzecz wizualnej uczty, pustego seksu oraz wszechobecnej przemocy. I doceniam to. Ale w ten sposób serial staje się niczym więcej aniżeli wydmuszką, która próbuje być czymś więcej, niż jest faktycznie.
W Locie nad kukułczym gniazdem siostra Ratched została sportretowana jako mroczny symbol symbiozy pomiędzy szpitalem psychiatrycznym a pielęgniarkami. To trybik, który utrzymuje maszynę w pracy. Jest wymagająca, ale dzięki temu wszystko działa jak w zegarku i co ważniejsze – dzieje się zgodnie z instrukcją. Trzeba pamiętać, że siostra Ratched wcale nie jest przeciętnym czarnym charakterem. To bogata i dynamiczna postać pokazująca, co się stanie, gdy ktoś za bardzo wsiąknie w system, który nie tylko kształtuje życie innych osób, ale i niekiedy im je odbiera.
Natomiast w serialu mamy prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. W pilotażowym odcinku jeden z pacjentów zostaje przekonany do samobójstwa, a inny otruty tylko po to, by nasza antybohaterka mogła wypaść dobrze. I tak, wiem, że w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z manipulowaniem otoczeniem. Ale Ratched kilka odcinków później ratuje dwie lesbijki ze szpitala, uznając, że prowadzona tam terapia jest barbarzyńska. Z drugiej strony nie ma nic przeciwko temu, by mężczyźni byli jej poddawani. Czuję w tym wszystkim dość duży dysonans. Zbyt dużą rozbieżność pomiędzy tym, co teraz, a tym, co będzie miało miejsce później.
Jestem zdania, że pewne postacie nie powinny mieć dopisywanych origin stories i niestety nowa produkcja Netflixa to potwierdza. Pielęgniarka Mildred Ratched była intrygującą postacią w filmie z 1975 roku ze względu na fakt, iż stanowiła potęgę sił systemowych. Tutaj to tylko osoba z traumatycznym backstory, które z tego wszystkiego wydaje się najciekawsze, przy czym nie jest nawet eksplorowane w minimalnym wymiarze. Dodatkowo drażni wykorzystywanie przez nią na każdym kroku manipulacji wobec innych ludzi. Nic tu nie jest szczere. Całe origin story siostry Ratched to niestety chybiony projekt, który nie ma na siebie pomysłu. Wątpię też, aby miał pomysł na kolejne sezony.
Mimo mojego narzekania, jako odrębny byt – niepowiązany z Lotem nad kukułczym gniazdem – serial wcale nie jest zły. Wręcz przeciwnie. Na duży plus trzeba zaliczyć cały świat stworzony na jego potrzeby. Aż ciężko uwierzyć, że tak okropne rzeczy dzieją się w tak pięknych miejscach. Bohaterowie zawsze są nienagannie ubrani, a makijaż nie porusza się nawet o milimetr. Wszystko jest takie piękne i wysmakowane. O świetnym intro nie wspomnę. Będę powtarzać to za każdym razem, ale Ryan Murphy wie, co zrobić, by było ono mroczne, intrygujące i zachęcające. Całość serialu wypełniona jest jego znakami rozpoznawczymi: ciepłą estetyką, kibicowaniem słabszym jednostkom, nierealistycznymi standardami piękna oraz muzycznymi nawiązaniami na każdym kroku.
Gdyby Murphy stworzył nową postać i na jej podstawie budował historię wypełnioną traumą, byłabym w stanie wystawić serialowi najwyższe noty. Niestety tak się nie stało. Dla osób, które dobrze pamiętają Lot nad kukułczym gniazdem, pierwszy sezon będzie zapewne chybiony. To nie jest bohaterka, którą znamy, ani taka, którą chcemy poznać. Gdyby twórca faktycznie chciał być wierny pierwowzorowi, dostalibyśmy mniej wizualnych efektów, a więcej ciekawej psychologii postaci, która – rozłożona na czynniki pierwsze – wcale nie wydaje się tak trywialna. Niestety, to kolejny przykład tego, jak legenda zabijana jest przy pomocy kilku osób, które stwierdzają, że wystarczy wziąć znaną postać filmową, a potem jakoś to będzie. Ale ludziom, którzy nie oglądali ani filmu Miloša Formana, ani nie czytały książki Kena Keseya i nigdy żadnej z tych rzeczy nie zrobią, szczerze ten serial polecam.