POZOSTAWIENI. Recenzja finałowego sezonu
Czasem na recenzenta spada niezręczny obowiązek. Rzetelna ocena tworu jest trudna, gdy z odbiorem pozostaje się w rozkroku. A tak się czuję wobec Pozostawionych, serialu HBO, który właśnie zakończył emisję po trzecim sezonie. Choć produkcję darzę sympatią z uwagi na tematykę, jakiej dotyczy, to jednocześnie dominuje we mnie uczucie wielkiego rozczarowania tym, co zobaczyłem w ostatnim sezonie, a co rzuca jednocześnie niekorzystne światło na całość. Muszę zatem pozostać uczciwy wobec siebie i reszty odbiorców, bez względu na to, czy po sięgnięciu po lupę udałoby mi wyciągnąć coś więcej z tego serialu.
Zaczęło się bardzo interesująco. W 2014 roku, gdy rozpoczął się pierwszy sezon Pozostawionych, wykorzystując założenia mystery fiction umiejętnie wprowadzono widza na grunt tajemnicy. Na całym świecie, w kompletnie niewytłumaczalnych okolicznościach, zniknęło 2% populacji. Każdy z bohaterów stracił nagle i niespodziewanie kogoś bliskiego, co odcisnęło wyraźne piętno na ich żywocie. Jedni zaczęli widzieć w zniknięciu głębszy, religijny sens, dla drugich z kolei stało się one dowodem na uznanie nihilizmu za jedyną słuszną postawę. Cud czy klątwa? To pytanie kołacze w głowach bohaterów nieprzerwanie. Co ciekawe, twórcy postawili na dość niecodzienne wykorzystanie fabularnego węzła. Zamiast prowadzić wydarzenia tak, by w kolejnych sezonach stopniowo odkrywać rąbek głównej tajemnicy – zniknięcia części populacji – zdecydowano się postawić na to, by ukazywać, w jaki sposób bohaterowie radzą sobie z zaistniałą sytuacją, wraz z towarzyszącymi temu uczuciami.
I tak jak byłem w stanie na początku pomysł ten przyjąć do wiadomości, traktując go jako względnie oryginalny, tak po trzecim sezonie nie mam wątpliwości, że po części wiązał się on także z brakiem pomysłu na fabułę. Nie może być bowiem tak, że podczas seansu widz nie wie, w jakim kierunku podąża, potykając się o kolejne próby nadawania ideologii tam, gdzie jej po prostu nie ma. Jestem zwolennikiem względnego porządku zaprowadzonego w treściach, jakie otrzymuję, i nie przepadam za sytuacją, w której autor, nie wiedząc, co tak naprawdę chce mi przekazać, liczy na to, że ja sam się tego domyślę i dopiszę zakończenie za niego.
Dokładnie na tym polega podstawowy problem trzeciego sezonu Pozostawionych, pełniącego zarazem rolę podsumowania. Nic w nim nie jest pewne i kategoryczne, wszystko za to wisi na cienkim włosku otwartości interpretacji, która pozostaje w rękach widza. To my sami, nasze uczucia względem przeżyć bohaterów, które mogą budzić analogię z przeżyciami własnymi, mają nadać sens tworowi Damona Lindelofa i Toma Perrotty. I podczas gdy dla wielu to zaleta, dla mnie to niewątpliwa słabość serialu, wyznaczająca pustkę skrywaną pod atrakcyjnym płaszczem.
Podobne wpisy
Serial zawiera jednak co najmniej kilka przebłysków geniuszu. Zaliczyć można do nich np. ścieżkę dźwiękową, która jest ze wszech miar rewelacyjna. Podziwiam pomysły twórców na wmontowywanie przeróżnych kawałków, które choć na pierwszy rzut ucha nie pasują do całości stylistyki, to jednak w konsekwencji potrafią tworzyć osobliwe połączenia. Wprost uwielbiam także postać Kevina, graną przez Justina Theroux, którego charyzma przyciąga do ekranu i uzasadnia zarazem naszą przed nim obecność. Postać przechodzi na przestrzeni trzech sezonów ciekawą ewolucję, z szeregowego policjanta urasta niemalże do rangi bóstwa, a dzieje się to przy udziale niezwykle emocjonalnych perypetii ze śmiercią bohatera i powrotu zza grobu włącznie. Po tak radykalnych przejściach Kevinowi nie pozostało nic innego, jak tylko zapuścić w trzecim sezonie brodę. Prawda jest taka, że odcinki z jego udziałem potrafią działać. Gdy jednak bohater na moment zniknie z ekranu, a wątek fabularny powędruje w rozmydlające się rejony, moja uwaga niejednokrotnie gaśnie.
Trzeci sezon zaprzepaścił jednak to, co stanowiło w moich oczach o sile produkcji HBO. Bycia czymś pomiędzy pamfletem na religię, wyszydzającym najbardziej ewidentne przywary wszelkich kultów, a swoistym peanem na jej cześć, podkreślającym te aspekty wiary, dzięki którym codzienność przepełnia większy sens. Po cichu liczyłem, że w finale twórcy odważnie staną po jednej ze stron, formułując tym samym istotne przesłanie. Nic bardziej mylnego. Finałowy odcinek to swoiste zwierciadło, w którym każdy może dojrzeć dokładnie to, czego najbardziej potrzebuje. Można bawić się w rozwiązywanie niuansów, doszukiwanie się symboliki. Ja się jednak pretensjonalnością zdążyłem na tyle zmęczyć, że nie czułem najmniejszej potrzeby zastanawiania się, czy aby na pewno dobrze wszystko zrozumiałem.
Nie będę płakał za Pozostawionymi. Ostatni sezon serialu HBO dał mi solidnie w kość, przesuwając granicę mojej tolerancji na nudę oraz ekranową bezsilność do granic możliwości. Osiem odcinków wyczekiwania na uderzenie, które miałoby odwrócić moje dotychczasowe postrzeganie tego, z czym obcuję, to zdecydowanie za długo. Zamiast tego otrzymałem twór pogrążony w przeciętności, zaprzepaszczający niezwykły potencjał, który go charakteryzował. Z pompowanego przez cały ten czas balonu na dobre uleciało powietrze. Szkoda.
korekta: Kornelia Farynowska