search
REKLAMA
Anime

KAPITAN TSUBASA. Legenda Polonii 1 powraca

Jarosław Kowal

4 kwietnia 2018

REKLAMA

Kapitan Tsubasa – znany także jako Kapitan Jastrząb – to jedno z tych legendarnych anime emitowanych na początku lat 90. przez Polonię 1, od których wielu rozpoczęło z jednej strony fascynację japońską animacją, z drugiej piłką nożną. Opowiedzenie tej historii na nowo nie jest jednak skokiem na kasę, to świetnie zapowiadający się remake, który w swojej ojczyźnie skazany jest na sukces.

Na podwórku regularnie inscenizowaliśmy mecze pomiędzy Nankatsu a Meiwą i nawet dzisiaj, obudzony w środku nocy, pamiętałbym, że jestem bramkarzem – Kenem Wakashimazu (tym “złym”). Oczywiście nikt z nas nie posiadł mocy wykonywania półgodzinnych przewrotek, w trakcie których przed oczami stawały błędy przeszłości, a także rozwiązania wszelakich problemów natury egzystencjalnej, ale ani Mięciel, ani Citko, ani nawet Ronaldo (też brazylijski, rzecz jasna) nie robili na mnie tak dużego wrażenie, jak japońskie nastolatki pogardzające prawami fizyki.

Polski fenomen był jednak niczym w porównaniu z fenomenem japońskim, gdzie piłka nożna właściwie nie istniała przed Kapitanem Tsubasą. Pierwszy Japończyk, który zaistniał w europejskich ligach – Hidetoshi Nakata – w ogóle nie przepadał za oglądaniem meczy. Jego fascynacja zaczęła się od mangi i na niej się skończyła, a umiejętności zdobył naśladując komiksowe kadry. Mało? Kolejnym pasjonatem Tsubasy jest Kazuyoshi Miura, najstarszy (w tym roku obchodził pięćdziesiąte pierwsze urodziny) wciąż aktywny i wciąż zdobywający gole piłkarz na całym globie. W identyczny sposób wychowało się całe piłkarskie pokolenie Kraju Kwitnącej Wiśni.

Dla pokazania skali zasięgu tej historii posłużę się liczbami – na samym początku przygody Tsubasy drukowane na łamach czasopisma Weekly Shonen Jump osiągały nakład dwóch i pół miliona egzemplarzy. Dla porównania, pierwszy numer Marvel Legacy (najlepiej sprzedający się komiks 2017 roku w Stanach Zjednoczonych) dobił do nieco ponad trzystu tysięcy, a nawet tak komercyjne publikacje, jak Sunday New York Times osiągają około dwóch miliona i trzystu tysięcy. Manga Yōichiego Takahashiego była gigantycznym sukcesem, więc jedyne, nad czym można się zastanawiać w kontekście remake’u, to dlaczego dopiero teraz?

Pretekst jest banalny – zbliża się kolejny mundial, więc dlaczego by nie zaszczepić dawnej pasji w nowym pokoleniu? Pierwszy, dopiero co wyemitowany odcinek to solidna animacja, której twórcy doskonale zdają sobie sprawę z tego, co może chwycić młodzież, a jednocześnie uderzyć w sentymentalną nutę, która poruszy trzydziesto- czy nawet czterdziestoletnich fanów. Jest tu więc spora dawka absurdu, przy którym naigrawanie się z fizyki w Strusiu Pędziwiatrze wypada przekonująco. Już na samym początku niespełna dwuletniego Tsubasę przed śmiercią pod kołami ciężarówki ratuje trzymana na brzuchu piłka, a kilka minut później nastoletni chłopiec wymierza precyzyjny strzał, posyłając futbolówkę pod zawieszeniem pędzącego autobusu. Może to wygląda śmiesznie, kiedy zostaje opisane słowami, ale w tym świecie jest całkowicie wiarygodne, a wręcz wyczekiwane.

Japońska animacja rządzi się swoimi prawami. Prawie zawsze pojawi się postać pałająca obsesyjną żądzą pożerania wszystkiego, co trafi na stół; prawie zawsze nieśmiały chłopaczek w wyniku niefortunnych zdarzeń skończy z głową w biuście atrakcyjnej koleżanki; prawie zawsze wykonaniu potężnego ataku będzie towarzyszyć wykrzykiwanie jego nazwy. Jeszcze innym zwyczajem jest przemienianie dawnych rywali czy wrogów w bliskich przyjaciół. Weźmy chociażby Dragon Balla – Vegeta, Piccolo albo Buu to oczywiste przykłady, ale nawet Tien Shinhan czy Krillin we wczesnych odcinkach nie pałali wielką sympatią do Goku. Kapitan Tsubasa podąża tym schematem, a na pierwszego rywala wytypowano Genzo Wakabayashiego – jedną z najważniejszych postaci tego dramatu.

Okoliczności przedstawienia niezłomnego bramkarza są identyczne, jak w animacji z 1983 roku. Kierowany pychą zawodnik rzuca wyzwanie przedstawicielom wszelakich dyscyplin sportowych – kto strzeli mi gola, ten rządzi boiskiem. Próbuje wielu, od rugbysty, przez szczypiornistę, aż po baseballistę, a w nowej wersji dołożono nawet… oszczepnika. Ostrze jest co prawda osłonięte, ale nawet gdyby nie było, pewnie i tak widzowie uznaliby to za prawdopodobne. Wszyscy zawodzą, ale następnym przeciwnikiem będzie Goku… to znaczy Tsubasa, a zaproszenie do starcia posyła wraz z “wystrzeloną” z odległości kilkudziesięciu metrów piłką oraz unoszącym się nad nią jastrzębiem… Patos w stopniu skrajnym i oby tak dalej!

Remake Kapitana Tsubasy – a przynajmniej jego pierwszy odcinek – jest dokładnie taki, na jaki można było liczyć i już się nie mogę doczekać tych wszystkich potyczek z Kojiro, emocjonalnych uniesień przy przeprowadzce Misakiego albo kopnięć, które gdyby trafiały w człowieka, a nie w piłkę, mogłyby posłużyć za fatality w Mortal Kombat. Za nic w świecie nie obejrzę rozgrywek podczas mistrzostw świata w Rosji, ale te narysowane będę wiernie śledził, nawet jeśli podobnie jak pierwsza seria miałyby rozciągnąć się na blisko sto trzydzieści odcinków.

https://youtu.be/unIh9vnzZp8

REKLAMA