search
REKLAMA
Seriale TV

IN THE FLESH. Być jak zombie

Rafał Oświeciński

16 lipca 2014

REKLAMA

inthe

Serial. O zombie. Pierwsze skojarzenia? Oczywiście “The walking dead”, o którym ostatnio pisaliśmy (wszak zbliża się sezon piąty), ale w mojej ocenie to co najwyżej średnia produkcja, z każdym kolejnym sezonem coraz słabsza, coraz bardziej banalna, schematyczna i irytująca. Mimo wszystko to pierwszy z prawdziwego zdarzenia serial o żywych trupach, który z jednej strony wchodzi już w dawno wychodzone buty – w tym roku mija 46 lat od premiery wciąż wspaniałej “Nocy żywych trupów” Romero – a z drugiej estetyka klasycznego horroru zazwyczaj nie dotyczyła małego ekranu, a już na pewno nie w tak dosłownej, krwawej formie, jak w “The walking dead”. Dlatego trudno nie docenić tej produkcji, nie zainteresować się nią, szczególnie gdy jesteśmy fanami tego zacnego podgatunku i z wypiekami na twarzy penetrujemy wszelkie dostępne dzieła bawiące się tematyką zombie.

Zapomnijcie więc na moment o jankeskiej produkcji AMC i zwróćcie oczy i uszy na to, co proponują Brytyjczycy. Ci, którzy znają i oglądają produkcje Channel 4, BBC czy E4, wiedzą dobrze, że ostatnie lata przyniosły całą masę telewizyjnych produkcji, które – pod względem pomysłów, wykonania, dyskusji z ogranymi gatunkami i po prostu moralnej odwagi – mogą być wzorem tego, jak powinien wyglądać współczesny serial. “Black Mirror”, “The Shadow Line”, “Luther”, “Misfits”, “Sherlock”, “Skins”, “Orphan Black”, “Utopia” – lista niebanalnych i arcyciekawych produkcji jest jeszcze dłuższa i bardzo cieszę się, że “In the flesh” – serial o zombie – idealnie wpasowuje się w wysokie oczekiwania, jakie namiętny oglądacz telewizyjnych tasiemców ma wobec angielskich produkcji.

In-the-Flesh-in-the-flesh-33907002-944-531

W czym rzecz? Przede wszystkim w przewrotności całej historii, która już w pierwszych minutach wywraca do góry nogami wcześniejsze doświadczenia ze światem żywych trupów. Otóż zaglądamy do swoistego szpitala, gdzie zombie są… leczone. Znaczy to ni mniej ni więcej jak to, że epidemia, która spowodowała ożywienie umarlaków i całą tragedię z tym związaną, została przez ludzkość powstrzymana. Jak dżuma, cholera, gruźlica, tyfus i inne choroby trzebiące ludzkość, tak “zgnilizna” toczyła gatunek ludzki przez kilka lat, aż wynaleziono lek, dzięki któremu zombie (tutaj jednak nikt ich tak nie nazywa) mogą powrócić do świata żywych będąc – co najciekawsze – de facto istotami martwymi. Dosłownie – wciąż nieżywymi. Pamięć, emocje, zmysły  – to wszystko, pod wpływem terapii, zaczyna jednak działać w trupim ciele, które w swoim rozwoju zatrzymało się w momencie wyjścia z grobu.

“In the flesh” nie zagłębia się w historię epidemii: nie przywołuje medialnej wrzawy, nie wnika w globalne status quo. Jesteśmy umieszczeni daleko od polityki, wielkich miast i zbiorowego doświadczenia. Przyglądamy się losom jednej postaci – to nastolatek, Kieran Walker, który powraca do świata żywych tj. do swojej wioski, Roarton, w hrabstwie Lancashire, w północnej części Anglii. Miejsce, z którego Kieran pochodzi, gra niebagatelną rolę w “In the flesh”, bowiem to ono determinuje wszystkie późniejsze wydarzenia i to w konfrontacji z nim kreślony jest portret bohaterów.

inthe

Roarton zamieszkuje niewiele osób – to naprawdę niewielka mieścina otoczona lasami, skąpana we mgle i wiecznej mżawce. Surowy klimat wykształcił w lokalnej społeczności odporność nie tylko na ponurą aurę, ale i na wszystko, co może im, oddalonym od cywilizacji, zagrozić. Innymi słowy, chodzi o mechanizmy charakterystyczne dla zamkniętych grup: moralny konserwatyzm, silna rola religii, szacunek dla tradycji, honoru, pracy i poświęcenia na rzecz społeczności. Widzieliśmy to już w “Przełamując fale” Larsa von Triera, gdzie doszło do konfrontacji Bess z przedstawicielami szkockiej wsi – piętnowanie inności, obrona przed tym, co nieznane, niezrozumiałe. O ile film Duńczyka idzie w stronę rasowej psychodramy o określonym celu – co ciekawe, podobny zabieg zastosował w “Dogville” – tak “In the flesh” aż takich ambicji nie ma, choć pod względem socjologicznym to bardzo podobny materiał do analiz.

In The Flesh

Kieran Walker wraca do Roarton i szybko zdaje sobie sprawę z tego, że on, zgnilak po terapii, nie jest mile widziany u siebie. Rodzice go ukrywają, bo wiedzą, że ci, którzy wioską rządzą, nie popuszczą ich synowi – takich jak on, chorych morderców, likwidowali, usuwali chroniąc tym samym wszystkich dookoła. Duma, medale, szacunek – tym chełpią się partyzanci, a koniec swoistej wojny nie musi być powodem do tolerancji tego, co nie jest… ludzkie? Żywe? Czujące? W końcu to zgniłe, przypudrowane zwłoki, które w każdym momencie mogą znowu zacząć polować na niewinne ofiary. Dlatego – mimo kampanii rządowej wspierającej powrót umarlaków do żywych – Roarton daje opór nowemu prawu.

Chciałbym napisać “Do czasu…”, ale serial wcale nie daje takiej nadziei. Nie jest to bowiem przyjazna, optymistyczna historia “nawróceń” na dobrą stronę mocy, czyli pełna rodzącej się życzliwości, akceptacji i tym podobnych poprawnych dupereli oczekiwanych od pozytywnie nastrajających opowieści. “In the flesh” jest dość brutalne w ocenie uczuć społeczeństw takich jak ta z Roarton; jest to ocena realna, trzeźwa, nieprzesadzona. Chwilami odnosiłem wrażenie, że twórcy, mimo kreowania serialowych bad guyów, starają się antagonistów głównego bohatera w jakiś sposób usprawiedliwić, choćby przez to, że ich reakcje są takie… ludzkie. Strach? To na pewno, ale przede wszystkim motywuje ich wrodzona odpowiedzialność za społeczność, której są częścią i której oddali się w pełni tak teraz, jak i w momencie Powstania, czyli walki z umarlakami.

In The Flesh

Ten zbiorowy portret jest uzupełniony nie mniej skomplikowanymi sylwetkami żywych trupów. Nie są oni bezosobowymi zombiakami, ale istotami myślącymi, czującymi i zdającymi sobie sprawę z tego, kim byli (czyli bezmyślnymi potworami), za co są odpowiedzialni (niejednokrotnie śmierć za swoich sąsiadów) i kim są teraz (czyli na wpół martwymi istotami, tzw. PSD – Partially Deceased Syndrome).

Co więcej, sama historia głównego bohatera, Kierana, jest bardzo intrygująca i zaskakująca – jego trudne relacje z rodziną, delikatnie i bez dosłowności zaserwowany wątek homoseksualny, jego życie przed zmartwychwstaniem. Niejednoznaczna postać, dość bierna, wycofana, nie kreująca wokół siebie rzeczywistości i też nie szukająca Wielkich Sensów w swoim trwaniu tu i teraz. On, inne zombiaki, inni żywi ludzie – każdy jest jakiś, czegoś szuka, coś pcha do przodu, ma potrzeby, tajemnice. Jakże to inne od tych wszystkich komiksowych historii z “The Dead walking” na czele, gdzie zabawa w zombie jest przewidywalna, tak pod względem kreowania postapokaliptycznego świata, jak i reakcji ludzi w stosunku do siebie i trupów.

In The Flesh

Świetnie to wymyślił Dominic Mitchell, 34-letni mało doświadczony scenarzysta, dla którego to pierwsze z prawdziwego zdarzenia doświadczenie telewizyjne. Wcześniej pisał sztuki (chyba każdy angielski scenarzysta zaczyna od teatru), aż nadarzyła się okazja skorzystania z pewnego rodzaju seminarium / kursu / castingu, który zorganizowało BBC w północnej Anglii – tzw. Northern Voices – dla utalentowanych młodych scenarzystów z gotowymi pomysłami (na marginesie: wyobrażacie sobie taki pomysł realizowany przez TVP?). Mitchell dostał mentora – John Faye od docenianego „Torchwood” – i przez niemalże rok dopieszczał historię „In the flesh” tworząc tzw. biblię serialu. To było doskonałym doświadczeniem – mówi w jednym z wywiadów – cementowało całą wiedzę w głowie, dopowiadało historię, ponieważ wiele się przecież wydarzyło przed i w trakcie Powstania (zombie).

Skutek? Znakomite recenzje w mediach i BAFTA (angielskie Złote Globy) dla najlepszego mini-serialu 2013 roku oraz nominacja do tej nagrody dla Luke’a Newberry’ego za najlepszą główną rolę. Oczywiście sukces produkcji szybko spowodował zamówienia na kolejne sezony – dla BBC to sprawa prestiżowa i kolejny wielki sukces w portfolio, dla Mitchella to szansa na rozwój uniwersum, które stworzył. Drugi sezon – 6 odcinków znowu bardzo wysokiej jakości – zakończył się na początku czerwca. Kolejny już zamówiono na 2015 rok.

Kto szuka ciekawych telewizyjnych doświadczeń, ten powinien uwagę skierować na tę skromną, niekonwencjonalną produkcję. Ja z całego serca polecam nie tylko dla miłośników zombie, ale w ogóle dla poszukiwaczy dobrych seriali.

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor