DZIEŃ TRZECI: LATO. Wrażenia po pierwszym odcinku miniserialu HBO
Są takie filmy, które starają się symulować marzenia senne, lecz swoją abstrakcyjnością często zniechęcają do wytrzymania całego seansu, nie mówiąc już o wywoływaniu przemożnej ochoty zamknięcia oczu (np. Osiem i pół Federico Felliniego). Dzień trzeci za to posługuje się oniryzmem jako dominującą metodą narracji, lecz równocześnie nie gubi widza w odmętach intelektualnego bełkotu pragnącego się za wszelką cenę spełnić artysty i co najważniejsze – nie pozwala odlepić się od ekranu. Im głębiej główny bohater Sam (Jude Law) scala się z rzeczywistością tajemniczej Wyspy, tym z większym zainteresowaniem czekamy na wyjaśnienie, czym do diabła jest czas w rozumieniu twórców najnowszej produkcji HBO, a zwłaszcza taka ważna jego część jak TERAŹNIEJSZOŚĆ.
Bo w odbiorze wszelkich dzieł literackich, filmowych i teatralnych odbiorcom jest łatwiej, gdy mają chociaż szczątkową kontrolę nad rozumieniem linii fabularnej, mogą ją osadzić między jakimś przed i po. A w przypadku Dnia trzeciego nie jest to łatwe, co tym bardziej zachęca. Nie ma co się dziwić, skoro reżyser, Marc Munden, w swoim – jak do tej pory wciąż skromnym – portfolio eksperymentował już zarówno z formą, jak i udręczaniem swoich bohaterów kontaktami z osobliwymi kultami, rytami i społecznościami kultywującymi makabryczne tradycje.
W Dniu trzecim opowieść dopiero się rozpoczyna. Seriale mają to do siebie, że najpierw jest cios krytyczny, a potem dzieje się coś niedobrego – siła broni drastycznie spada (kto gra w gry, ten wie, co mam na myśli). Akcja zwalnia, postaci stają się jakieś takie bez charakteru itp. Może więc dobrze, że HBO tym razem postawiło na formę miniserialu. Po pierwszym odcinku trudno nawet cokolwiek zaspojlerować. Sam, właściciel sklepu ogrodniczego, udręczony życiową sytuacją mężczyzna w średnim wieku, dziwnym splotem wypadków trafia na Wyspę u wybrzeży Wielkiej Brytanii. Notabene przyczynek do jego przyjazdu na Wyspę, czyli uratowanie nieznajomej dziewczynki od śmierci przez powieszenie, jest zrealizowany wyjątkowo nierealistycznie. Trudno, kolejne wydarzenia rekompensują tę niewielką wtopę medyczną. Zarówno Sam, jak i mieszkańcy zamieszkujący Oseę, wyraźnie coś ukrywają. Mam nadzieję, że kolejne odcinki ujawnią, jaką cenę mają osobliwe, religijne obrzędy, w które wciągnięty (na razie nie wprost) został Sam, czy chciał tego czy nie, oraz jak bardzo są one związane z jego życiem poza Wyspą. Kto wie? Może posłuży za coś w rodzaju cielca dla wyspiarskiego Boga, a swoje grzechy zechce odkupić tymi skradzionymi 40 000 funtów. Przydałyby się wyspiarzom.
Wracając do oniryzmu, nie podejrzewałem Jude’a Lawa o taką zdolność gry oczami. Naprawdę można uwierzyć, że nie odtwarza swojej roli na jawie, a opowiada swój sen, względnie jest pod wpływem THC. Najpierw spokojnie, a z czasem coraz bardziej nerwowo, aż do niesamowitej kulminacji na końcu odcinka. Ostatnia wizja mnie zmroziła, a was? Na dodatek twórcy intensywnie pracowali nad kulminacją za pomocą formy estetycznej. Krótka głębia ostrości, widoczne intensywnie podkreślone bokeh, ujęcia z podwyższoną saturacją niemal jak HDR mieszają się z wkomponowanymi w obraz elementami monochromatycznymi. Warto się im przyjrzeć dokładniej, gdyż wiele podpowiadają – np. siedząca w samochodzie Sama zupełnie czarno-biała nastolatka. Kamera obserwuje świat przedstawiony często w szerokim kącie, z nieostrym winietowaniem. Jest dokładnie tak jak we śnie albo tuż po obudzeniu, kiedy oczy nie mogą jeszcze dostosować się do dziennego światła, a na granicy kontrastowych przedmiotów pojawiają się rozmycia, aureole i wszelkiej maści aberracje chromatyczne. Z wielkim kunsztem twórcy postarali się, żeby widz czuł senny niepokój, wciąż nie był pewien, czy to, co ogląda, dzieje się naprawdę, a z drugiej strony nie czuł się jak ktoś, komu narzucona została jedynie rola biernego odbiorcy karkołomnej wizji artystycznej nakręconej tylko dlatego, że reżyser czy inny kierownik artystyczny mieli taki kaprys.
Zresztą widać to rzemieślnicze podejście po obsadzie. Jude Law, jak zawsze znakomity lub prawie znakomity, ale również świetna dramatycznie Katherine Waterston oraz dopełniająca tła, niebezpiecznie szczekająca, chociaż, jak twierdzi jej filmowy mąż, nieszkodliwa Emily Watson. O Naomie Harris trudno mi cokolwiek napisać, bo na razie służy bardziej za element reklamowy, a poza tym na grafice promocyjnej występuje do góry nogami.
Zaś co do metaforyki Dnia trzeciego mam takie wrażenie, że scenarzyści i reżyser poszli po dość klasycznej linii opowieści o egzystencjalnej drodze oczyszczenia. Ostania scena pierwszego odcinka o tym świadczy. W sumie niestety nie jest to nic odkrywczego w kinie. Pytanie tylko jakimi narzędziami zostanie to w serialu osiągnięte. Skrycie chciałbym, żeby produkcja ewoluowała bardziej w stronę surrealistycznego horroru, a nie pozostała psychologicznym filmem obyczajowym. Na to był czas w pierwszym odcinku. Teraz napięcie ma tylko rosnąć, aż do radykalnego wybuchu. Może faktycznie tak będzie, jeśli twórcom bardziej zależy na tym, żeby to publiczność o filmie mówiła, a nie tylko krytycy pisali na jego temat uczone analizy.
Nagroda wymaga ceny. Osiągnięcie celu czasem potrzebuje ofiarowania czegoś w zamian – np. krwi, która symbolizuje męczeństwo, a poza tym jej upuszczenie działa na biorącego udział w rycie osłabiająco. Mam tu na myśli wieszającą się nastolatkę, którą ratuje Sam. Swoim czynem w jakimś sensie przeszkodził tradycji. Stał się więc automatycznie więźniem Wyspy, chociaż sądzę, że społeczność ją zamieszkująca jak najdłużej będzie swoją ofiarę trzymać w nieświadomości. To taki tucz gęsich wątróbek, żeby wyrosły dorodniejsze i soczyściej krwawiły na patelni. Jako fan dań z wątróbek nie mogę więc doczekać się kolejnych odcinków.