Publicystyka filmowa
SERIALE z XXI wieku, których NIE ZNASZ, a POWINIENEŚ
Odkryj SERIAL „BLOOD DRIVE” – szaloną jazdę pełną krwi, humoru i nietuzinkowych bohaterów. Zaskakujące historie czekają na Ciebie!
W ciągu ostatnich lat widzowie mieli do czynienia z serialami, które wielokrotnie rozpalały emocje. Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy seriale ciekawe i nietuzinkowe są zupełnie niezauważane przez widzów. Dlatego dziś skupię się na serialach, które emitowane były na przestrzeni ostatniej dekady, a których prawdopodobnie nie znacie, a powinniście z różnych powodów.
Blood Drive
Blood Drive to bez wątpienia totalna jazda bez trzymanki. Mamy tu roznegliżowane panny, samochody napędzane ludzką krwią (a leją się jej hektolitry) oraz niezwykle ciekawe historie stojące za poszczególnymi bohaterami. Historia jest niezwykle prosta, ale jednocześnie intrygująca. Grupa śmiałków bierze udział w wyścigu, w którym główną nagrodą jest wieczna chwała i sława. Jednak, by tego dokonać, trzeba pokonać przeciwników, którzy nie cofną się przed niczym, zaś osoba ostatnia na mecie spotyka się z karą, jaką jest śmierć.
Blood Drive jest ciekawy, bo ma w sobie wszystkie najlepsze elementy zaliczane do kampowego kina w którym wszystko może się zdarzyć. Przy okazji to całkiem przyjemny hołd dla ery kaset VHS, grindhouse’owych produkcji oraz tandetnej estetyki typowej dla tego rodzaju produkcji. Moim ulubieńcem stał się Slink, który pełni rolę maestro całego wyścigu. Jest nieprzewidywalny, przerysowany do granic możliwości i czasami miałam wrażenie, to nikt inny jak alter-ego każdego serialowego twórcy, który musi mierzyć się z krytyką, słupkami oglądalności i korporacjami narzucającymi mu poszczególne rozwiązania. Jest krwawo, jest zabawnie, zaś całość idealnie wpisuje się w nurt kina exploitation.
Magia kłamstw
W dobie fascynacji serialem Mentalista postanowiłam poszukać czegoś podobnego, co wypełni mi pustkę w oczekiwaniu na kolejne sezony. Trafiłam wtedy na produkcję Magia kłamstw, w którym pierwsze skrzypce gra fenomenalny wręcz Tim Roth, stanowiący rdzeń praktycznie całego serialu. To zarozumiały geniusz, który jest świetny w swoim fachu – wykrywaniu kłamstw przy pomocy tak zwanych mikroekspresji. Z czasem dowiadujemy się jednak więcej o pozostałych bohaterach oraz ich motywacjach.
Idąc za klasycznym już stwierdzeniem doktora House’a – wszyscy kłamią. Ten aspekt okazuje się być jednym z ciekawszych, spychając na dalszy plan kolejne sprawy nad którym pracuje dr Lightman i jego ekipa. Całość to świetna rozrywka – w kolejnych odcinkach poznajemy nowe osoby, dowiadując się nowych informacji na ich temat, obserwujemy relacje doktora z dorastającą córką oraz widzimy, jak za każdym razem w epicki wręcz sposób niszczy sobie życie prywatne. A wszystko to okazuje się być niezwykle ekscytujące. Dodatkowo z każdy kolejnym odcinkiem widz sam skupia się na komunikacji niewerbalnej, próbując ustalić, kto kłamie i ma coś do ukrycia, a kto nie.
Chanel Zero: Candle Cove
W tym przypadku nie mamy do czynienia z horrorowym serialem, który zrewolucjonizowałby nasze postrzeganie telewizji, jednak jest on na tyle intrygujący i ciekawy, że parokrotnie łapałam się na tym, iż kończyłam odcinek przerażona. Clou sprawy koncentruje się na znanym już motywie. Główny bohater po latach wraca do rodzinnego domu, w którym, gdy on sam był dzieckiem, zamordowano pięć osób, w tym jego brata bliźniaka.
Jednak to, co wciąga widza i jednocześnie sprawia, że ciarki chodzą nam po plecach, to tytułowa bajka zatytułowana Candle Cove. Okazuje się bowiem, że teatrzyk kukiełkowy jest w stanie wyzwolić w nas nasze najgorsze instynkty, w tym te mordercze. Nic więcej nie zdradzę, gdyż produkcja jest na tyle nietuzinkowa, że trzeba ją obejrzeć samemu. Twórcy starają się wykorzystać wszelkie możliwe horrorowe chwyty i nawiązania, sprawiając, że całość ogląda się z dużym dyskomfortem. Tym, co najbardziej przeraża, jest siła wyobraźni połączona z koszmarami sennymi stworzonymi przez osobę, która odpowiedzialna jest za wygląd poszczególnych potworów.
Jeżeli jesteście fanami estetyki prezentowanej przez antologię American Horror Story, ta pozycja jest bez wątpienia dla was.
Wyspa Harpera
Produkcja, która z założenia miała być horrorem, nie ma z nim wiele wspólnego poza kolejnymi wymyślnymi morderstwami i psychopatą biegającym z siekierą. To w znacznie większym stopniu mroczny thriller, w którym główna bohaterka musi zmierzyć się z tragiczną przeszłością i na przestrzeni kolejnych odcinków odkryć, kto morduje jej przyjaciół.
Nie wiem, czemu wiele osób ma dość negatywne zdanie na temat tego serialu, gdyż ja bawiłam się świetnie – w dodatku coraz lepiej z odcinka na odcinek. Wyspie Harpera rzeczywiście daleko do doskonałości, jednak należy docenić sposób, w jaki twórcy bawią się kolejnymi tropami, dając widzowi połączenie teen dramy i slashera. Nawet absurdalne rozwiązania nie umniejszają frajdy ze śledzenia tej produkcji. Niestety został skasowany po jednym sezonie, a bardzo chciałam dowiedzieć się, na jakie jeszcze pomysły wpadną jego twórcy. Jak przystało na tradycyjny slasher, bohaterowie nie są zbyt rozbudowani i stanowią klasyczne horrorowe archetypy.
Nie inaczej wygląda scenariusz, który jest przewidywalny, gdy oglądało się tonę tego typu produkcji. Jednak finalnie okazuje się to nieważne, gdyż czerpie się niesamowitą radość z odhaczania kolejnych motywów i osób, które mają bliskie spotkania z mordercą. Trup ściele się gęsto, całość tapla się w mrocznej atmosferze, bohaterowie zaś giną jeden po drugim.
Peep show
Jeśli ktoś przeczyta krótki opis tej produkcji, dojdzie do wniosku, że mamy do czynienia ze schematem znanym z buddy movies. Otóż dwóch całkowicie niepodobnych do siebie facetów z konieczności zamieszkuje we wspólnym mieszkaniu. Znają się ze studiów, ale kompletnie nic ich nie łączy. Jeden z nich stara się robić karierę w sektorze finansowym, nawet w domu nosi spodnie w kant. Jest przy tym chorobliwie nieśmiałym, aspołecznym paranoikiem. Drugi to typ totalnego luzaka, niegrzeszącego inteligencją, marzącego o karierze muzyka, który każdej pracy się boi. Amerykanie zrobiliby pewnie z tego banalny sitcom, na szczęście serial wymyślili Brytyjczycy.
I tak zamiast opowieści o niepozbawionych wad, ale w głębi serca szlachetnych przyjaciołach mamy produkcję o zapatrzonych w siebie egoistach, tkwiących w toksycznej relacji, którzy właściwie się nienawidzą i cały czas deklarują chęć zmiany, ale tak chorobliwie się jej boją, że przez dziewięć sezonów tkwią w tym samym miejscu, powtarzając w kółko podobne błędy. Choć wymowa serialu jest mocno gorzka, to nie brakuje w nim humoru, bo mamy do czynienia z sitcomem. I to jednym z najlepszych w historii brytyjskiej telewizji.
Hotel Babylon
Jeżeli jesteście fanami serialu Downton Abbey, koniecznie musicie sięgnąć po produkcję Hotel Babylon, która opowiada o kulisach pracy w pięciogwiazdkowym hotelu. Produkcja zakończona została po czterech sezonach w 2009 roku. Serial skupia się praktycznie na wszystkim, co lubimy w telewizji.
Mamy więc świat bogaczy, którzy są przekonani, iż za pieniądze mogą dostać wszystko, i świat pracowników, którzy marzą, że pewnego dnia ich los się odmieni. Produkcja pokazuje więc rzeczywistość pełną seksu, kłamstw i bogactwa, o którym prawie każdy z nas marzy. Ale jest też druga strona medalu, pokazująca ludzkie zepsucie, brak empatii czy zwykłą ignorancję w stosunku do osób, które tylko wykonują swoją pracę. Trzeba przyznać, że nikt inny tak jak Brytyjczycy nie potrafi opowiadać o świecie pięknych i bogatych. Co prawda nie zawsze serialowi udaje się przedstawić dany wątek w odpowiedni sposób, jednak nie zapominajmy, iż działo się to w latach 2006-2009, gdy telewizja była nieco inna.
Pewna stereotypowość dopadła również twórców, którzy chcieli pokazać ludziom świat taki, jaki jest naprawdę, a nie jak jest postrzegany. Nie zawsze wyszło to idealnie, niemniej jednak to pozycja warta zobaczenia, dużo bardziej aniżeli wspomniane Downton Abbey, którego osobiście nie znoszę.
Znudzony na śmierć
Kolejny przykład serialu, który niestety utrzymał się wyłącznie przez trzy sezony w latach 2009-2011. Tym razem jest to twór na wskroś komediowy, a sam pomysł okazuje się absurdalny w swojej prostocie. Otóż pisarz Jonathan Ames, który zmaga się z niemocą twórczą oraz złamanym sercem, postanawia zostać prywatnym detektywem.
Co prawda doświadczenie ma zerowe, jednak za podstawę służą mu klasyczne już czarne kryminały i wydaje się, że jest to idealny wręcz początek. Towarzyszy mu dwójka równie ciekawych jegomościów, z których jeden marzy o tym, by zostać superbohaterem z wielkim przyrodzeniem, podczas gdy drugi to podstarzały playboy. Produkcja bawi się materiałem wyjściowym, a nic ani nikt nie może się uchronić przed ostrą satyrą twórców, nawet takie świętości jak detektyw Marlowe. Jeżeli ktoś lubi dobry humor i totalny absurd, bez wątpienia jest to propozycja dla niego. Zdaję sobie sprawę z faktu, że ten rodzaj humoru nie przypadnie wszystkim do gustu. To bowiem momentami totalne przegięcie, gdzie pije się za dużo, a żarty zaczynają schodzić na tematy, które nigdy wcześniej nie wydawały się śmieszne.
Świry
Produkcja wystartowała w 2006 roku, a widzowie oglądali przygody Shawna i Gusa w kolejnych ośmiu sezonach. Sam pomysł został zaczerpnięty z klasycznych już opowiadań o Sherlocku Holmesie. Główny bohater produkcji, Shawn Spencer, posługując się sztuką dedukcji, rozwiązuje kolejne, coraz bardziej zagmatwane sprawy kryminalne. I byłby to kolejny przykład klasycznego wręcz kryminalnego procedurala, gdyby nie fakt, że nasz bohater oficjalnie mówi wszystkim, że jest medium, co prowadzi do szeregu zabawnych sytuacji. Co prawda nie jest to poziom dwóch pierwszych sezonów Sherlocka czy Detektywa Monka, jednak jakże cudownie ogląda się kolejne popisy Shawna, który, próbując połączyć się z duchami, wykonuje najdziwniejsze na świecie ruchy, chcąc przekonać wszystkich wokół, że nie jest zwykłym naciągaczem. To też kolejny przykład buddy TV series. Shawn i Gus różnią się bowiem od siebie pod każdym możliwym względem, jednak ich przyjaźń jest w stanie pokonać praktycznie wszelkie przeciwności. Serial ma w sobie dosłownie wszystko, co sprawia, że oglądanie go to czysta przyjemność. Mamy więc nawiązania do popkultury, slapstick oraz dużo, dużo… ananasów. Interesujące wydaje się, że w tym wszystkim sprawy kryminalne okazują się najmniej ważne, a jedyne, co się liczy, to sposób, w jaki bohaterowie dochodzą do prawdy.
Cobra Kai
Co się stanie, kiedy po 30 latach odkurzymy klasyka młodzieżowego kina kopanego i pokażemy dorosłe życie jego bohaterów? Wbrew pozorom może wyjść z tego coś naprawdę świeżego i fajnego. Wystarczy przedstawić dawnego antagonistę jako postać (w sumie) pozytywną, dodać do tego świetne dialogi i umiejętne, niebyt nachalne puszczanie oka do tych, którzy wychowali się na pierwowzorze.
Serial przywołuje znaną z pierwszego Karate Kid (1984) rywalizację pomiędzy Danielem LaRusso a Johnnym Lawrence’em. Z tym że bohaterem, któremu wszyscy kibicują, staje się ten drugi – poprzez przywrócenie, przedstawionej w Karate Kid jako źródło zła, tytułowej szkoły walki, chce odzyskać godność, uporządkować swe złamane życie i dać szansę poniewieranym w szkole dzieciakom. Znakomity pomysł, świetne wykonanie, zwłaszcza że w główne role wcielają się ci sami aktorzy, którzy grali te postacie w pierwowzorze z 1984 roku. Oglądanie serialu naprawdę daje dużo radości nie tylko tym, którzy wychowali się na przygodach uczniów pana Miyagi. Nieco gorzej jest w przypadku sezonu drugiego, ale to i tak jeden z najfajniejszych seriali ostatnich lat.
Dead of Summer
Wydaje mi się, że na tej liście należy wspomnieć o produkcji Dead of Summer, mimo że nie stoi ona na szczególnie wysokim poziomie. Fatalne zakończenie i łopatologiczne wątki nie hamują dobrej zabawy, bo w Dead of Summer znajdziemy praktycznie wszystko: czcicieli diabła, morderstwa, duchy, dużo krwi i flaków oraz siły nadprzyrodzone.
Jak to w tego typu produkcjach bywa, grupa nastolatków przyjeżdża na letni obóz, by pełnić tam rolę opiekunów. Mimo że wszystkie znaki na niebie i ziemi sygnalizują im, by wyjechali stamtąd jak najszybciej, ci jednak postanawiają zostać, uznając, że nic złego nie może ich spotkać. To klasyczny wręcz przykład wstępu do krwawego slashera. Na plus bez wątpienia zasługuje klimat i dużo nawiązań do klasycznych już dzieł jak chociażby Piątek, trzynastego. Znajdziemy tu także ciekawy plot twist oraz po raz kolejny namiętne wręcz wykorzystywanie przez twórców motywu zapoczątkowanego przez inny serial – American Horror Story. Jeżeli ktoś spodziewał się w tym przypadku zupełnie nowej jakości, to niestety źle trafił. Dead of Summer to typowy przykład klasycznych horrorowych schematów oraz bohaterów, którzy bardziej stereotypowi być nie mogą. Ale to w niczym nie przeszkadza wobec możliwości poczucia klimatu lat 80. i kręconych wówczas slasherów.
Pcin Dolny (Liga Dżentelmenów)
Zasadnicza część serialu była kręcona w latach 1999-2002, zaś pożegnalna seria 4 powstała w 2017 roku. Serial to w Polsce chyba mało znany, choć swego czasu emitowała go u nas Wizja 1 (czy ktoś tę stację telewizyjną jeszcze pamięta?), a poszczególne odcinki można obejrzeć na pewnym ogólnodostępnym portalu. A szkoda, że serial przeszedł w naszym kraju bez większego echa, bo jest to jedna z największych perełek brytyjskiej komedii. Tworząca go grupa aktorsko-scenopisarska Liga Dżentelmenów to godni następcy Latającego Cyrku Monty Pythona.
Wznosi ona brytyjski humor na szczyty absurdu, dorzucając do tego sporą garść makabreski. Humor to więc najczarniejszy z możliwych. Dochodzi do tego świetne aktorstwo filarów grupy: Marka Gatissa, Steve’a Pembertona i Reece’a Shearsmitha, którzy wcielają się w prawie wszystkie, nader liczne role w serialu: od postaci kobiecych do niezapomnianego czarnego króla Cyganów Papa Lazarou. W dodatku serial do końca trzyma poziom, nie gryząc własnego ogona. Dla wszystkich miłośników brytyjskiego humoru pozycja absolutnie obowiązkowa.
Zaginiony
Jeżeli widzieliście jakikolwiek dokument na temat zaginięcia Madeleine McCann, to serial Zaginiony nie będzie niczym innym jak przedstawieniem bardzo podobnej historii. O ile sprawa McCannów jest dla mnie medialnym cyrkiem, o tyle w tym przypadku zaserwowany został nam przejmujący dramat rodziców, których dziecko ginie w trakcie wspólnych wakacji. Sama nie mam dzieci, ale czytając o sytuacjach, gdy ginie dziecko, czuje się ekstremalnie nieswojo.
Przecież przeważnie to wyłącznie wina chwili nieuwagi rodzica, który prawdopodobnie już nigdy więcej nie zobaczy swojej pociechy. W tym przypadku twórcy skupili się na prawdziwych emocjach i prawdziwym bólu przeżywanym przez tego typu osoby, nie przeginając w żadną stronę. Mamy więc pełnoprawny thriller, gdzie policja, rodzice oraz prywatny detektyw ścigają się z czasem, by odnaleźć zaginionego chłopca. To także pokazanie dramatu człowieka, którym kieruje nic innego jak obsesja znalezienia syna, niedopuszczającego do siebie myśli, że ten może już nie żyć. To też bez wątpienia ciekawa propozycja dla każdego, kto lubi rozwiązywać zagadki kawałek po kawałku.
A waszym zdaniem jakie mniej znane seriale z ostatnich kilkunastu lat warto nadrobić?
