Seria Terminator to dla mnie jedna z dziwniejszych serii science fiction w historii kina. Słabo został ten pomysł pierwotny poprowadzony, ale przyznać należy, że nie był on wygodny do kontynuacji. Po potężnej, genialnej części drugiej jakość serii systematycznie spadała, w niektórych tylko momentach wysyłając do widza sygnał, że wciąż potrafi dawać radość. Oto zestawienie najciekawszych, pełnych napięcia scen z serii, której twarzą jest Arnold Schwarzenegger. Uwaga – brak reprezentacji niektórych części nie jest przypadkowy.
Nie jest to może najlepszy sequel w tej serii, ale z pewnością to jeden z tych filmów, w których wiele dobrego dzieje się w poszczególnych jego fragmentach. Pomimo scenariuszowych głupotek ma trzecia część wciąż ten technologiczny „flow”, który sprawił, że pokochaliśmy Terminatora, a jego odzwierciedleniem są sceny walki maszyn z udziałem… maszyn. Bodaj najbardziej zapierającą dech sceną tej odsłony jest sekwencja miejska, w której T-800 podejmuje nierówną walkę z dźwigiem prowadzonym przez innego terminatora – kobietę. Jeden wielki rozpieprz! Ten moment, gdy ciężarówka podnosi się w górę, osiąga pion, po czym upada z hukiem, jest wciąż niesamowicie mocny.
Nie chciałem zamieszczać dwóch sekwencji ciężarówkowych z jednego filmu, a zdaję sobie sprawę, że na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza moment pościgu T-1000 za motorem. Ale jeśli o mnie chodzi, to wolę z Dnia sądu tę drugą scenę, w której ponownie, za kółkiem ciężarówki zasiada zły terminator, ale tym razem przegrywa on z przeciwstawnym ogniu żywiołem – lodem. T-800 efektownie doprowadza bowiem do przewrócenia się ciężarówki, która – jak się okazuje – przewoziła ciekły azot. Ten moment, w którym T-1000 przejmuje decydujący strzał sprawiający, że rozpryskuje się na części, jest więcej niż satysfakcjonujący. Nie bez znaczenia jest tu wypowiadana przez Arnolda kwestia.
To scena, której bardzo bałem się jako dziecko i która w sposób niezwykle sugestywny wbiła się trwale do mojej pamięci. Przerażał mnie widok T-800 pozbawionego biologicznego kostiumu, a moment, gdy Sarah Connor musi się z tym techno-diabłem sama konfrontować, wydaje się tym najbardziej mrocznym z całej serii. Radzi sobie, ale nie przychodzi jej to łatwo. Pisząc te słowa, mam przed oczami moment, gdy to straszne czerwono oko w końcu gaśnie pod wpływem działającej na niego prasy. To była ulga, ale też niepewność, czy aby na pewno ten robot otrzymał ostateczny cios.
Nieco lżejsza rozmachem, podszyta odrobiną humoru, ale niemniej emocjonująca scena genialnej części drugiej. Idealna ekspozycja bohatera, czytelne odwołanie do analogicznej w charakterze sceny z pierwszej części Terminatora. Tutaj jednak sposób poprowadzenia otwarcia jest znacznie bardziej satysfakcjonujący, z ewidentnym potencjałem na kultowość. Fetyszyzacja atletycznego ciała Arnolda także ma tu znaczenie. Co warto zauważyć, oglądając tę scenę w 1991, jeszcze nie mogliśmy mieć pewności co do tego, czy T-800 jest i tym razem tym złym, czy może dobrym terminatorem. Jedno było pewne – potrzebował ubrań, butów i motocyklu i nie bał się po te atrybuty sięgnąć.
Należę do grona sympatyków czwartej części serii. Uważam nawet, że tuż po niedoścignionej części drugiej, to właśnie czwarta jest tą najciekawszą, najodważniejszą odsłoną. W Ocaleniu przynajmniej postarano się podejść do tematu inaczej niż w poprzednich odsłonach, naznaczonych klątwą powtarzalności schematu. Tu przenieśliśmy się w końcu do mrocznej przyszłości, która jedynie była wcześniej wzmiankowana. Moją ulubioną sceną jest ta na opuszczonej stacji benzynowej, gdy chwila rozmowy przełamana zostaje niespodziewanym atakiem gigantycznego robota, który, robiąc dziurę w dachu, chwyta szczypcami swą ofiarę. Później ma miejsce rozpaczliwa ucieczka i kilka efektownych wybuchów, a my – jako widzowie – wiemy już, że bohaterowie nie mogą się w świecie przyszłości nigdzie czuć bezpiecznie.
Moment kultowy, do którego nie trzeba większego komentarza. Schwarzenegger wypowiada tu chyba najbardziej znaną kwestię w całej serii, jeśli nie w historii kina SF. Tak jak zapowiedział, tak zrobił – wrócił z wielkim przytupem już po krótkiej chwili, wcześniej odprawiony z kwitkiem przez policjanta. Wszystko, co dzieje się później, jest już czystej klasy esencją kina akcji lat 80., z mnogością efektownych wystrzałów, w której Arnold przeprowadza istny pochód śmierci.
Ta scena stanowi znak rozpoznawczy trzeciej odsłony serii, ponieważ Arnold Schwarzenegger z trumną na ramieniu jest pierwszym obrazem, jaki pojawia się w mojej głowie na myśl o Buncie maszyn. Lubię przesadę tej sceny, lubię jej zaskakujący przebieg. Czego nie mówić o przeciętnym filmie Jonathana Mostowa, to jest to trochę taki zestaw dla fana, wszystko, co atrakcyjne, zostało w nim upchnięte, ale nie do końca dobrze zostało to ze sobą zszyte. Ale momenty są, i to właśnie z nich Bunt maszyn słynie.
Akcja akcją, wybuchy wybuchami, pościgi pościgami, strzelaniny strzelaninami, ale… najlepszą sceną całej serii jest ta, która nie zawiera żadnego z tych elementów. Nawet teraz, pisząc te słowa, wzruszam się na myśl o tym, jak dobrze James Cameron zakończył tę historię, która pod efektownym fantastyczno-naukowym kostiumem skrywała opowieść o utraconej relacji ojcowskiej. Ten symboliczny kciuk uniesiony w górę podczas żegnania się z tym światem przez T-800 to dla mnie jeden z najsilniejszych przejawów sztuki i piękna w najmniej pretendującym do tego momencie.