RZEŹ. Prezydent z siekierą i stripowana młodzież
Pewnie cienkie nici łączą ten film z kultowym Krzykiem – jak choćby fakt, że oba są slasherami o zamaskowanych mordercach biorących na cel młodzież. Poza tym Rzeź wyprodukowała znana z Krzyku Courteney Cox (Monika z serialu Przyjaciele), a autorem scenariusza i reżyserem jest jej ówczesny mąż David Arquette, pamiętny zastępca szeryfa Dewey z obrazu Wesa Cravena. Również i tu widz może liczyć na grę z konwencjami gatunku i przeplatankę grozy i czarnego humoru. Na tym koniec podobieństw. Rzeź to niepozbawione zalet, ironiczne kino bez większych ambicji. Sympatyczne, ale jednorazowego użytku.
Samantha miała bad trip po wzięciu narkotyków, czemu winny był jej agresywny chłopak. Teraz stara się zapomnieć o kiepskim związku i trzymać z dala od ćpania, więc… wyjeżdża ze znajomymi na muzyczny festiwal hipisowski w lesie. Jeden wielki odlot, którym jest impreza, zamieni się w rzeź. Ktoś w garniturze i masce dawnego prezydenta Ronalda Reagana zechce przypomnieć młodzieży o zapomnianych pryncypiach. Bo młodzież już nie ta… Jak to zwykle w horrorach i w życiu bywa – od tysiącleci…
Pomysł, by konfrontować ultrakonserwatywnego świra i liberalną dietę oraz obyczajowość, brzmi świeżo i zachęcająco. I trzeba przyznać, że twórcy potrafili się nim nieźle zabawić, radośnie nabijając się z obu obozów. A właściwie ze wszystkich, bo Rzeź – leśny horror z 2006 roku – bierze w ironiczny nawias w zasadzie każdą grupę społeczną, na jaką rzuci światło. Hipisi są wiecznie stripowani, napaleni i hasają po lesie za białymi króliczkami. Nie chcą nawet poszerzać świadomości, tylko rozbić ją w pył – szybko i dowolnym arsenałem. Miejscowi to wsioki pierwszej wody – żłopią piwo, rżą, aż im się wąsy trzęsą, i chcą bić przyjezdnych. Burmistrz to tępy karierowicz, a organizator festiwalu – śliski cwaniaczek o wyglądzie odchudzonego Krzysztofa Krawczyka w stroju galowym. Dziarski gliniarz ma bokobrody i wąsa i pragnie, żeby w jego mieście panował spokój. Za to niezrównoważony ekschłopak Samanthy chce wbić lakierkami w ziemię każdego, kto nie czyta “The Wall Street Journal”. Mamy tu więc stereotypy do kwadratu – groteskowo pogłębiane i ostentacyjne. Choć zdarzają się wyjątki, jak policjant popalający trawkę w wozie.
Zasadniczo jednak cały film cechuje karykaturalny, jajcarski ton. Konwencja thrillera rozwija się wręcz podręcznikowo, startując od dramatycznego otwarcia, potem nieco usypiając widza biwakowo-zielarskim tonem, by od połowy rozkręcić spiralę przemocy i końcówkę wypełnić solidną masakrą. Ale zapomnijcie o napięciu i grozie. W Rzezi liczy się atmosfera nieskrępowanej zabawy. Ta może nie jest przednia, ale Arquette potrafi być ujmująco szczery. Proponuje nam odłożenie mózgu na półtorej godziny i wypełnienie czaszki krwawą kreskówką, która wygląda jak poważny horror, ale oglądany przez judasza, w dodatku po dymku i ze znajomymi.
Realizacja nie powala, ale i nie odrzuca. Średnio pomysłowe kadry mieszają się z całkiem klimatycznymi scenami tripów – tych dobrych i tych złych. Tu trzeba jasno powiedzieć, że “odloty” przygotowano ze znawstwem i smakiem i zasadniczo miło kręcą one w głowie. Widać, że “kwaśna” atmosfera psychodelii i rozprężenia ma dla twórców kluczowe znaczenie.
Sporo tu znanych twarzy. Jako glina pojawia się Thomas Jane, a jako hiperćpun – Jason Mewes, znany światu jako Jay, kumpel Cichego Boba z obrazów Kevina Smitha. Niemałą rolę odgrywa w Rzezi Lukas Haas, zazwyczaj występujący na drugim planie (jak choćby w Incepcji). Sam reżyser pokazuje się na ekranie w roli tępo rżącego rednecka, za to Courteney Cox pojawia się jako stereotypowa ekomaniaczka, gotowa ratować psy, które chcą ją rozszarpać. Wszyscy grają solidnie (acz w trybie piknikowo- relaksowym), ale najlepiej wypada sam zabójca. Jego maska nie jest idealnym odwzorowaniem twarzy Reagana, ale ma wystarczająco kanciaste rysy twarzy, byśmy wyczuli tu zdegustowanego współczesnością człowieka zasad. Jednego z tych, którzy seks uprawiają zawsze w na poły ściągniętej piżamie, po ciemku i jedynie w celach prokreacyjnych. Świr pojawia się nagle, zabija szybko i brutalnie. One-linery ma słabe i skąpe. Ale końcową rzeź prowadzi jak natchniony, podkręcony werblami pod czaszką i scenami z wojny wietnamskiej. To chyba najlepsze użycie maski prezydenckiej od czasu Na fali. Za to makabra jest w tym slasherze co najmniej solidnie podkręcona, ale na tyle umowna, żebyśmy nie odczuwali dyskomfortu znanego z torture porn. Zasadniczo czuć, że reżyser zaznacza klimat grozy, dzięki czemu nastrój nie rozmywa się zupełnie w parodystycznej magmie i nie wychodzi z tego jakiś hot shot świata horroru. Ale gdybym miał zgadywać, po co nakręcono ten film, powiedziałbym, że pewnie chodziło o zainscenizowanie paru scen tripowych, koncertowych i umieszczenie przed kamerą znajomych, którym – to przeczucie, nie fakt – pozwolono bawić się nie gorzej niż hipisom na ekranie. Zresztą barwny korowód imprezowiczów należy do jaśniejszych części obrazu. Ich pomysłowe stroje i energetyczne sceny masowe (kojarzące się z realnie trwającą imprezą) nadają Rzezi luzacki styl. Sporo tu muzyki. Usłyszymy zarówno reggae, jak i rocka. Są też klasycy alternatywy: gitarowi wymiatacze The Melvins czy Tomahawk Mike’a Pattona. Dobry to kierunek, prosiłbym o więcej niszowych dźwięków w tego typu kinie, bo nie ma tu miejsca na wszędobylskie Zimmery.
Trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś zachwycił się tą produkcją, ale jest w niej lekkość i konsekwencja. Arquette nie zapowiada się na nowego Cravena czy Carpentera, ale horrorem potrafi się bawić jak dziecko. Z seansu zadowoleni powinni być fani tych wszystkich zamaskowanych leśnych dziwaków, którzy nie piją i nie uprawiają seksu, bo energię wyładowują, machając ostrymi narzędziami.