search
REKLAMA
Seriale TV

RODZINA BORGIÓW. Polityka w czasach renesansu

Kornelia Farynowska

24 października 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Sześć lat temu, gdy rozpoczynała się emisja Rodziny Borgiów, obsadzanie znanych aktorów filmowych w serialach nie było jeszcze normą. Dziś już nikogo to nie zaskakuje – mamy przecież, nie szukając daleko, Wielkie kłamstewka z Nicole Kidman i Reese Witherspoon, Westworld z Anthonym Hopkinsem, Młodego papieża z Judem Law czy Tabu z Tomem Hardym. Gdy w 2011 roku Neil Jordan kompletował obsadę do Rodziny Borgiów, do roli papieża Aleksandra VI wybrał Jeremy’ego Ironsa – i jego nazwisko samo w sobie wystarczyłoby za krótką recenzję serialu na Filmwebie.

Jeremy Irons emanuje charyzmą w każdej scenie, nawet jeśli akurat stoi tyłem do widza. Z taką samą lekkością gra despotę i czułego ojca, jednym drgnieniem brwi wyraża niezadowolenie i ledwo zauważalnym uniesieniem kącików ust – rozbawienie. Jest wyniosły, dumny i mściwy. Irons nawet przez sekundę nie schodzi poniżej pewnego poziomu aktorstwa, a poprzeczkę ustawił sobie bardzo wysoko. Już dawno nie widziałam takiej świetnej, a zarazem lekkiej i niewymuszonej gry – ani w filmie, ani w serialu.

Rodrigo Borgię poznajemy w dniu konklawe – obserwujemy, jak przekupuje kardynałów i tym sposobem zostaje papieżem Aleksandrem VI. Jednak ten, kto uznałby, że serial o duchownym musi być nudny, byłby w błędzie. Borgia funkcjonuje bardziej jako polityk, nie papież. Za wszelką cenę stara się utrzymać na stołku – nieobce są mu nepotyzm, symonia, szantaż. Swoich synów Juana (David Oakes) i Cesarego (François Arnaud) obsadza na wysokich stanowiskach, córkę Lukrecję (Holliday Grainger) jak najszybciej należy wydać za mąż za jakiegoś księcia z zaprzyjaźnionego państwa, żeby zagwarantować sobie sojuszników. W chwilach wolnych od spiskowania spotyka się ze swoją kochanką, bo kto by się tam przejmował jakimś celibatem. I mimo tego wszystkiego Borgia potrafi być troskliwym, kochającym ojcem i mężem, potrafi przejąć się swoimi grzechami i chcieć odpokutować wszystkie złe uczynki. Ze skrajności popada w skrajność – a Jeremy Irons sprawia, że jest to wiarygodne.

Serial bywa jednak nierówny. Na przykład pierwszy sezon minął bohaterom na ckliwym patrzeniu sobie głęboko w oczy i wygłaszaniu romantycznych przemówień nad bajorkiem w lesie. Cesare i Lukrecja dodatkowo spędzali sporo czasu na przytulaniu się, najlepiej nosem w nos, żeby widz nie przegapił insynuowanego kazirodztwa. Ten wątek zresztą całkowicie porzucono w drugim sezonie, by przypomnieć sobie o nim w trzecim i bez ostrzeżenia dość nieoczekiwanie od słów przejść do czynów. W każdym razie – o ile pierwsze dziesięć odcinków miało ckliwe, nudne momenty, o tyle kolejne mocno ograniczyły harlekinowe scenki. Wyszło to serialowi na dobre, bo skoncentrowano się na intrygach, na polityce. I nawet jeśli niektóre wydarzenia dało się przewidzieć, i to bez dogłębnej znajomości historii, bo tą inspirowano się dość luźno, całość niesamowicie wciągała.

Nie bez znaczenia jest fakt, że Rodzina Borgiów wygląda nieziemsko. Ponownie – dziś to normalne, nikogo nie zastanawia, że serial robi niesamowite wrażenie i chwali się swoim budżetem, lecz w 2011 roku serialowe superprodukcje nie były jeszcze na porządku dziennym. Każdy kadr z Rodziny Borgiów jest artystyczny, przemyślany, gotowy do druku i powieszenia w ramce na ścianie, a co drugi wyraźnie inspirowany malarstwem. Choć widać chwilami, że lokacje się powtarzają, nie odbiera to w ogóle przyjemności z oglądania. To po prostu trzydziestogodzinny film, tyle że bardzo drogi. Jeden odcinek kosztował blisko pięć milionów dolarów, czyli tylko trochę mniej niż Gra o tron w tym samym roku – ale ona przynosi znacznie większe zyski i dlatego do dziś jest na antenie (czego osobiście nie pojmuję).

Fabularny plan Neila Jordana, producenta serialu, zakładał cztery sezony. Ostatniego już nie wyprodukowano – właśnie ze względu na koszta. Skutkiem tego jest mało efektowne zakończenie, które stanowiło dobre zamknięcie sezonu, ale jako epilog całego serialu było mało wyraziste. Stacja Showtime podliczyła pieniądze i zdecydowała, że nawet film domykający historię Borgiów byłby zbyt drogi. Nie da się ukryć, budżet widać – z jednej strony trudno się dziwić właśnie takiej decyzji, z drugiej bardzo szkoda niewykorzystanego potencjału.

Dość nieroztropnie zafundowałam sobie maraton Rodziny Borgiów, by zaraz potem zmierzyć się z Młodym papieżem. Oglądania jeszcze nie skończyłam, więc być może odszczekam te słowa, ale póki co bardzo boleśnie odczuwam różnicę w poziomie obu produkcji. Mimo zupełnie innej stylistyki – Rodzina Borgiów bardziej koncentruje się na intrydze, podczas gdy Młody papież raczej na klimacie i zmaganiach Piusa XIII z wymogami urzędu – ten drugi nie wytrzymuje porównania. Wygląda bardzo przeciętnie, jest tak samo zagrany i w dodatku nie wciąga absolutnie niczym. Jeśli zachwyciliście się Młodym papieżem, sięgnijcie po Rodzinę Borgiów. Prawdopodobnie przeżyjecie szok estetyczny, ale zapewniam, że warto.

REKLAMA