search
REKLAMA
Seriale TV

REQUIEM. Małomiasteczkowy klimat, dzieci i okultyzm. Nie przypomina wam to czegoś?

Damian Halik

27 marca 2018

REKLAMA

Wiecie, czego nie lubię w typowych horrorach? Nie lubię scen, które zmuszają, by drzeć się jak jakiś debil na oglądane postaci. Tego typu reakcje są odruchowe i każdy czasem się na nich łapie, choć przecież gdzieś z tyłu głowy kołata się myśl, że to cholernie głupie (nie mówcie, że wy tak nie macie, bo nikt wam nie uwierzy). To nic innego jak mieszanka irytacji i zażenowania, czyli uczuć, których nieumyślne wywołanie u widza nie przynosi filmowcom chluby. Pójście po linii najmniejszego oporu bywa jednak kuszące i to – niestety – jest największym mankamentem serialu Requiem, który w zwiastunach zapowiadał się nie mniej ciekawie niż niemal doskonałe Dark, lecz momentami serwuje nam właśnie takie sceny, które wołają o pomstę do nieba.

Nie jest tajemnicą, że seriale oparte na konwencji horroru nie są czymś szczególnie popularnym. To gatunek uwielbiany za pewne charakterystyczne cechy, które niełatwo jest przenieść na historię ukazywaną w kilku, często emitowanych z jakimś odstępem czasu częściach, dlatego tego typu treści przemyca się przy okazji opowiadania zupełnie innych historii. Tym bardziej warto grzmieć, gdy w banalny sposób zabija się potencjał projektu, ale i docenić same starania, by horror w czystej postaci nakręcić i sprzedać szerszej widowni właśnie w formie kilkuodcinkowej – kreując Requiem, BBC i Netflix podjęły wyzwanie i można stwierdzić, że poradziły sobie całkiem nieźle, choć nawet ogłaszając sukces, trudno nie uznać, że jest to pyrrusowe zwycięstwo.

Matilda Gray (Lydia Wilson, Czarne lustro, Star Trek: W nieznane) jest mieszkającą w Londynie wiolonczelistką – wschodzącą gwiazdą muzyki, którą w przededniu wykonania kolejnego ważnego kroku w karierze (wyjazdu do Stanów Zjednoczonych) spotyka osobista tragedia. Jej matka odbiera sobie życie, a wizyta w domu denatki owocuje odnalezieniem tajemniczego pudełka, zawierającego zdjęcia i artykuły dotyczące zaginionej w 1994 roku czteroletniej Carys Howell. Życie prywatne i zawodowe dziewczyny sypie się jak domek z kart, a jedyną rzeczą zaprzątającą jej myśli staje się owo znalezisko. Niewiele myśląc, Hal Fine (Joel Fry, Gra o tron, Paddington 2) – przyjaciel Matildy akompaniujący jej na fortepianie – rzuca pomysłem, by odwiedzić niewielkie walijskie miasteczko, w którym doszło do porwania. Mężczyzna ma oczywiście nadzieję, że niczego nie znajdą i szybko wrócą do Londynu, a główna bohaterka Requiem uspokoi się i zacznie wychodzić z dołka. Ta jednak popada w obsesję i stopniowo zatraca się w myślach, że to ona jest porwaną przed laty dziewczynką. Sytuację potęguje aura tajemniczości wisząca nad tym miejscem, świetne zdjęcia podsycające małomiasteczkowy klimat oraz niechęć mieszkańców do przyjezdnych i ścieżka dźwiękowa, które wzbudzają w widzu uczucie dyskomfortu, a u bardziej podatnych pewnie i lekkiego stanu lękowego.

Wszystko to można oczywiście uznać za wtórność i poleganie na zgranych motywach, jednak Requiem jest całkiem ciekawym projektem. Problematyczny zdaje się tu jedynie wspomniany we wstępie element typowy dla horrorów – tak naprawdę można by tę sześciogodzinną opowieść zamknąć w dwudziestu minutach, gdyby postaci nie działały na przekór logice. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z rozmyciem się koncepcji Krisa Mrksy (twórca Requiem) i poszukiwaniem kolejnych wątków, które wypełnią czas między początkiem a końcem historii – po części udaje się w ten sposób wprowadzić tropy, które wodzą Matildę (czyli także widza) za nos, jednak w znacznej mierze to po prostu zbędne zapychacze. Na drugiej szali umieściłbym jednak ogrom ciekawie podanych nawiązań – pod względem wizualnym nie brak tu scen żywcem wyjętych ze wspomnianego już Dark, ale też motywów z klasyki horroru: Niewinnych Jacka Claytona (w Polsce znanych jako W kleszczach lęku), Dziecka Rosemary czy Nie oglądaj się teraz z 1973. Mimo to Requiem – kolejny owoc współpracy Netflixa z BBC – zostawia mnie z mieszanymi uczuciami.

W przeciwieństwie do przeładowanego treścią Collateral, które w czterech odcinkach postanowiło przedstawić nam historię wartą przynajmniej dziesięciu epizodów (z perspektywą rozwoju wydarzeń w kolejnym sezonie), Requiem zdaje się nieco pustym tworem. Opowieść o prowadzonej przez dziwaczne, senne wizje Matildzie Gray, która za wszelką cenę chce dowiedzieć się, kim właściwie jest i dlaczego to ona doświadcza tych wszystkich niepokojących zjawisk, jest ciekawa przede wszystkim w swych założeniach. Serial garściami czerpie z dobrodziejstw brytyjskich krajobrazów i małomiasteczkowego klimatu, podbijającego wszelkie opresyjne odczucia – gdy przyjezdni są z dystansu obserwowani, widz sam czuje pewien dyskomfort, jak gdyby towarzyszył Matildzie i Halowi. Doskonale potęguje to także nawiązująca do muzyki sakralnej ścieżka dźwiękowa, jednak te typowe dla thrillera psychologicznego zagrywki maskują jedynie przeciętnie prowadzony w Requiem wątek nadprzyrodzony, który powinien interesować nas najmocniej – w końcu oglądamy horror. Tu jednak łatwo się zawieść, widząc powielenie najprostszych schematów i budowanie odczucia strachu przy pomocy banalnych zagrywek.

Trudno powiedzieć, czy sami twórcy nie byli do końca przekonani, w jakim kierunku chcą podążać, czy może winę za to wszystko ponosi format miniserialu, który rozmywa ich koncepcję w natłoku wątków dramatycznych, detektywistycznych czy właśnie psychologicznych do tego stopnia, że rezygnacja z elementów horroru mogłaby dać nam serial równie ciekawy, co wypuszczona tydzień wcześniej Tabula Rasa. Ale nie daje. Requiem chce być horrorem, lecz najwidoczniej nie w tej formie. Obraz wręcz krzyczy, by nakręcony materiał zmontować w solidny film pełnometrażowy zamiast sześciogodzinnego, leniwie posuwającego się naprzód serialu. Być może tu leży pies pogrzebany.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA