REKLAMA
Ranking
SZYBKA PIĄTKA #114. Ulubione polskie filmy
REKLAMA
Dziś wyjątkowy dla Polski dzień – sto pierwsza rocznica ponownego pojawienia się naszego kraju na mapie świata – który dziś świętujemy jako Dzień Niepodległości. Z tej okazji przygotowaliśmy zestawienie naszych ulubionych rodzimych produkcji.
Filip Pęziński
- Psy – nie będę oryginalny, ale jeden z najbardziej kultowych i najważniejszych polskich filmów to przy okazji mój ulubiony. Psy Władysława Pasikowskiego mógłbym oglądać codziennie, bo to rewia prawdziwych emocji, znakomitych dialogów, wyrazistych kreacji i cudownej ścieżki dźwiękowej. Perfekcyjna lekcja historii zamknięta w kinie sensacyjnym najwyższej próby.
- Pokłosie – na tym etapie jasne jest już chyba, którego rodzimego twórcę cenię najbardziej. Władysław Pasikowski w Pokłosiu wziął na warsztat trudny, społecznie dzielący temat i ubrał go w stylistykę mrocznego i uniwersalnego kryminału o złu, które czynią ludzie.
- Ostatnia rodzina – fascynujący portret zbiorowy rodziny Beksińskich. Być może nieoddający postaci i ich relacji jeden do jednego, ale wciąż fascynujący, absolutnie przykuwający do ekranu. Śmieszy, bawi, wzrusza, smuci. Aktorsko perfekcyjny.
- Rejs – nie jestem wielkim wyznawcą polskich komedii, ale tę jedną widziałem kilka razy i za każdym razem śmieszy mnie tak samo. Jeśli nie bardziej.
- Sposób na Alcybiadesa – teen drama mojego dzieciństwa. Sposób na Alcybiadesa to dla mnie bardziej beztroska i ruskie pierogi babci niż film sam w sobie.
Maciej Niedźwiedzki
- Ziemia obiecana – pochłaniająca wizja Łodzi przełomu wieków, miasta tętniącego życiem i ogłuszającego hukiem fabryk. Ziemia obiecana to opowieść o rodzących się i plajtujących biznesach, o klęskach dorobkiewiczów i marzeniach tych mniej zamożnych, o klasowych i religijnych napięciach, o sile pieniądza i kruchości uczuć, o wierze, zaufaniu i spekulacji (pieniądza, towaru, emocji), o sztucznej miłości i wystawionej na próby przyjaźni, o masie i o jednostce. Kino największego światowego formatu
- Wesele (2004) – uwielbiam tempo filmu Smarzowskiego. Wesele to nabierający na sile korowód, spirala i karnawał w jednym. Niepozwalający choćby na moment odetchnąć. Uwielbiam bohaterów Wesela. To rzecz jasna archetypy i jednostki szablonowe, ale dzięki wybitnym rolom Topy, Jakubika i (w szczególności) Dziędziela stają się wyjątkowi, obrzydliwi i uroczy, jedyni w swoim rodzaju. Uwielbiam humor, kuriozalność, ekspresyjność i eksces Wesela. Film-wódka, film-brud, film-brzydota, film-fałsz, film o ludziach-bestiach. Po wszystkim trudno jednak nie czuć specyficznego katharsis. Arcydzieło współczesnego polskiego kina.
- Nóż w wodzie – w filmie Polańskiego liczy się każde słowo, każde zbliżenie i każdy ruch kamery. Dopracowany do ostatniego detalu scenariusz i złożoność postaw sprawiają, że nie sposób którąkolwiek z postaci całkowicie polubić, z którąkolwiek w pełni się utożsamiać. Finalnie Nóż w wodzie pozostawia widza z uczuciem dojmującego dyskomfortu i pytaniami bez odpowiedzi. Nie przynosi ich ani drugi, ani trzeci, ani czwarty seans.
- Dług – brawurowy mariaż społecznego realizmu z gatunkowym thrillerem. Krzysztof Krauze zaciska pętle na szyjach głównych bohaterów, odbiera im nadzieję i prowadzi nad przepaść. Dług jest jednym z najbardziej niepokojących, niewygodnych i stresujących polskich filmów. W dużej mierze udało się to osiągnąć dzięki ponadczasowej roli Andrzeja Chyry. Jestem przekonany, że gdyby Dług był produkcją amerykańską, Chyra za tę kreację włożyłby do swojej gablotki wszystkie nagrody świata.
- Barwy ochronne – niezwykle ważny film. Pozbawiony dydaktyzmu traktat o etycznym, intelektualnym, systemowym i obyczajowym konformizmie. Stąpająca twardo po ziemi opowieść o kamuflażach i zrzucaniu masek. Wspaniały Zbigniew Zapasiewicz w czołowej roli w historii polskiego kina. Piotr Garlicki jest nie mniej przekonujący. Wspomniana para wybitnie wygrywa każdy niuans ideologicznego konfliktu, uzupełniając go o niezwykle nośne i zaskakujące homoerotyczne napięcie. Sugeruje to już sam tytuł, ale film Krzysztofa Zanussiego otwiera przed widzem wiele ścieżek możliwych odczytań i frapujących (nad)interpretacji.
Odys Korczyński
- Wszystko, co kocham – nieczęsto zdarza się w polskim kinie taki retrosentymentalny klimat. Rozumie go pokolenie lat 80., a w sposób doskonały wszyscy ci, którzy urodzili się w latach 70. Stoję gdzieś pomiędzy. Kiedy ogląda się film Jacka Borcucha, czuje się zapach tych ognisk na działkach, kiedy piło się pierwszy alkohol i całowało nieśmiało koleżanki, a tak naprawdę marzyło o sąsiadce lub nauczycielce. Pragnienie wolności, tak, tym pachnie cały ten film, i ciszą bez zablokowania dostępu do świata po trzykrotnym błędnym wpisaniu PIN-u.
- Miś – wątpię, czy istnieje jakaś liczbowa granica seansów, po przekroczeniu której Miś spowszednieje, a może i się znudzi. Bareja po mistrzowsku skonstruował fikcję, która odpowiada rzeczywistości. Mało tego, jest od niej bardziej realna. Jak to możliwe? Nie mam pojęcia, ale z misiowatością świata spotykam się przynajmniej raz w tygodniu. To o wiele za dużo. Wtedy dosłownie wymiękam.
- Sala samobójców – po tym filmie tak naprawdę uświadomiłem sobie, jakim wielkim aktorem jest Jakub Gierszał. A samą produkcję cenię za scenariusz, który idealnie zaadaptował świat gry komputerowej do prozaicznej, polskiej rzeczywistości, oraz za odwagę w mówieniu bez ogródek o błędach dorosłych.
- Sanatorium pod klepsydrą – kino Hasa zawsze było dla mnie dwuznaczne, i to nie pod względem technikaliów czy w ogóle poruszanych tematów, ale pod względem oceny, jaką można mu dać. Mówiąc prościej, uważałem je zarazem za złe i za dobre, wręcz doskonałe. Wciąż podtrzymuję opinię, że Sanatorium pod klepsydrą jest filmem niesamowitym, poruszającym, ale równocześnie niedoinwestowanym, dlatego należy mu się remake. A tak właściwie należy się on Brunonowi Schulzowi za jego prozę. Czekam z niecierpliwością, kiedy ktoś odważny się tego podejmie, a na razie zachwycam się bogactwem produkcji Hasa.
- Potop – to taki wyrzut sumienia dla wszystkich twórców kina historyczno-przygodowego kręcących takie filmy w Polsce. Niech na niego patrzą jak na zmięty obrazek, który dostali w dzieciństwie od księdza na kolędzie i wstydzą się, że współcześnie, za dorosłości kręcą takie gnioty. Gdyby nie Potop, zwątpiłbym w polską kinematografię i uznał, że nie potrafimy kręcić wielkiego, plenerowego i wysokobudżetowego kina, a tu niespodzianka. Niemały wrzód na tyłku, ten Potop, prawda?
REKLAMA