RANKING filmów z serii TERMINATOR
To jedna z najbardziej nierównych serii science fiction w historii, regularnie marnująca swój potencjał przy każdej kolejnej odsłonie. Wszystko zaczęło się od wyjątkowo mocnego uderzenia, zaserwowanego w 1984 roku przez nieokrzesanego jeszcze twórcę. Był on jednak już wówczas na tyle mocno skoncentrowany na swoim celu, że za małe pieniądze udało mu się przekuć technologiczne fascynacje i cyberpunkowe lęki w pomnikowe dzieło gatunku. Potem, o dziwo, urodził się z tego sequel idealny, przeczący zasadzie, że kontynuacje zwykle mają od oryginału mniej do powiedzenia. Gdy jednak James Cameron stracił prawa do Terminatora, przyszłość serii stanęła pod znakiem zapytania. Marka powróciła wówczas w filmach o wiele mniej autorskich, będących bardziej tworem łasych na kasę grubych ryb z Hollywood. Filmach, które czasem z lepszym, acz w większości z gorszym skutkiem trudniły się nawiązywaniem do kultu pierwowzoru, odklepywaniem schematu, nie wytrzymując jednak jakichkolwiek porównań z oryginalnymi tytułami.
I tak mamy sześć filmów nakręconych przez czterech różnych twórców. Za dwa pierwsze odpowiada James Cameron, następnie na pokład weszli kolejno Jonathan Mostow, McG, Alan Taylor i w końcu Tim Miller. Każdy z nich zdawał się odcinać od dokonań poprzednika, usilnie starając się udowodnić, że to jego wersja historii jest najciekawsza. Tylko w jednym przypadku do produkcji nie zaangażowano Arnolda Schwarzeneggera, gwiazdy serii, choć ostatecznie wyszedł z tego nie najgorszy film. Przejdźmy zatem do rzeczy. Oto, jak moim zdaniem przedstawia się ta seria, ułożona w kolejności od najgorszej produkcji do najlepszej.
6. Terminator: Genisys
Niewiele ma wizja Alana Taylora do zaoferowania fanom serii, przez co pozostaje bezsprzecznie najsłabszą jej odsłoną. Ba, w niektórych fragmentach Genisys wręcz obraża uczucia sympatyków Terminatora. Zwłaszcza wówczas, gdy T-800 o twarzy Schwarzeneggera miast budzić respekt, służy bohaterom jako ta pomocna dłoń, która nierzadko wprowadza do tonacji humor (co ważne, jeszcze niższych lotów niż w części trzeciej). Kuriozalne jest także – i tu, uwaga, mały spoiler – uczynienie głównym przeciwnikiem Johna Connora, centralnej postaci cyklu. Z filmu broni się tylko pierwsze kilkanaście minut. Piątka nawiązuje bowiem punktem wyjścia do wzorcowej części pierwszej. Znowu poznajemy zatem Keyle’a Reesa, ale jeszcze przed jego podróżą do przeszłości. Gdy w końcu podejmuje się misji, a reżyser z precyzją odtwarza sceny znane z oryginału, jeszcze przez chwilę jest ciekawe, ponieważ doświadczamy zaskoczenia z obrotu spraw. Później jednak, w miarę postępu akcji, fabuła mocno się komplikuje, co odbija się na jej wiarygodności. To marna kontynuacja, w założeniu oryginalna, jednak w rzeczywistości nic ponad pastisz, który trudno brać na poważnie.
4/10
5. Terminator: Mroczne przeznaczenie
Szósta i ostatnia część serii w sposób bezpośredni rywalizuje z częścią trzecią, czyli Buntem maszyn. A to dlatego, że Mroczne przeznaczenie walczy o miano tej właściwej kontynuacji Dnia sądu. Gdyby nie to, że jakiś czas temu przypomniałem sobie Bunt maszyn, pewnie Mroczne przeznaczenie zyskałoby w moich oczach. Bo nie powiem, ma film Tima Millera atuty, które trudno podważyć. Realistyczna, brudna stylistyka – to jedno. Największym zaskoczeniem okazało się dla mnie jednak to, co wydawało się wtopą niemalże pewną – Linda Hamilton i Arnold Schwarzenegger wypadli bardzo przekonująco w powrocie do swoich ról. Mają w sobie dużo naturalnego luzu, dużo pewności siebie, dużo charyzmy i każda scena z ich udziałem umila seans. Gorzej z resztą obsady. Mackenzie Davis bardzo się postarała wejść w buty Kyle’a Reesa – i zgoda, to udana rola, ale już Natalia Reyes oraz Gabriel Luna wypadli na tle reszty blado i nijako. Spece od castingu się w tym wypadku nie popisali, obsadzając dwie kluczowe postacie aktorami, którzy wyglądaliby wiarygodnie na kasie w supermarkecie, a nie w samym centrum walki o przyszłość ludzkości. Największym problemem filmu są jednak jego przeestetyzowane sceny akcji, oraz silenie się na polityczną poprawność (to paradoks, że seria, która chełpi się jedną najwspanialszych heroin w historii kina, w ostatniej części tak nachalnie zabiega o względy feministek). Oba te czynniki męczą i wywołują wrażenie przesadnej pompatyczności obrazu Tima Millera – co dziwi, biorąc pod uwagę, że mówmy o reżyserze prowadzonego z dużym przymrużeniem oka Deadpoola. Dlatego, choć obie kontynuacje są porównywalnej jakości, to jednak Bunt maszyn o wiele lepiej podkreśla wymowę typową dla serii i czuje jej ducha.