RANKING filmów z serii TERMINATOR
4. Terminator 3: Bunt maszyn
Sympatyzuję z tym filmem i będę go bronił. Raz, że mam do niego sentyment, bo to pierwszy Terminator, na którego premierę czekałem, i pierwszy, na którego mogłem pójść do kina. A dwa, że to po prostu bardzo przyzwoite patrzydło, tworzone po linii najmniejszego oporu. I owszem, to jego największa zaleta. Jeśli oderwiemy się od porównań z pierwszymi dwoma, genialnymi częściami i podejdziemy do dzieła Mostowa na dużym luzie, jest szansa, że seans przyniesie sporo satysfakcji. Fakt, nie do końca udziela mi się dość nachalny humor zawarty w kilku scenach. Nie umiem też dojrzeć niezbędnej charyzmy w Nicku Stahlu, odtwórcy roli Johna Connora. Ale tempo akcji jest dobre, podobnie jak przebieg poszczególnych scen. Pościg przez miasto i fikołki z dźwigiem – to do dziś robi wrażenie. Jest też Arnold, który choć mierzy się tym razem z seksowną kobietą, w dodatku znacznie sprawniejszą od siebie, to jednak wciąż (i chyba po raz ostatni w tej serii) pozostaje w zauważalnej, fizycznej formie, więc kozacko wypada z trzymaną na swoich barkach trumną. Pomniejszymi głupotkami fabuły się nie przejmuję, bo to po prostu nieco lżejszy w wymowie Terminator, obdarzony jednak odpowiednią dawką uroku, będącego odbiciem poprzednich części. Myślę, że największym problemem tego filmu jest jego numer. To, że pojawił się po perfekcyjnej dwójce. Poprzeczka była zbyt wysoko zawieszona, a twórcy postanowili wybrać najbezpieczniejsza drogę, kontynuując fabułę w sposób dalece wtórny. Ogląda się to dobrze, ale… na końcu można zacząć się zastanawiać, czy ten cykl faktycznie może opierać się już tylko na jednym motywie – przybycia z przyszłości dwóch maszyn, z których jedna jest łowcą, a druga obrońcą.
6/10
3. Terminator: Ocalenie
Temu filmowi sporo brakuje, bym mógł z czystym sumieniem nazwać go dobrym. Mam wrażenie, przez scenariusz przemawia zbyt duże nadęcie. Jakby twórcy chcieli za wszelką cenę pokazać, że po nieco niedorzecznej trójce teraz to oni właśnie zademonstrują, czym jest prawdziwe kino SF. Doskwiera to szczególnie w drugiej połowie filmu, gdy pewne rozwiązania fabularne obierają wątpliwe drogi. Krytykowana przez wielu fanów czwórka ma jednak dużą przewagę nad resztą filmów z serii. Jest inna. Z jednej strony stanowi prequel wydarzeń znanych z jedynki, z drugiej zaś jest sequelem całej serii. Przenosimy się bowiem w samo centrum tego, co u Camerona poznaliśmy w kilku scenach. Wojna ludzi z maszynami trwa w najlepsze, a na czele ruchu oporu stoi nie kto inny, jak John Connor. I to jest w końcu John Connor, za którym poszedłbym w bój – Christian Bale okazał się obsadowym strzałem w dziesiątkę, gdyż wniósł do roli sporą dawkę charyzmy i męstwa. Ocalenie wydaje się być też nieco inne stylistycznie, jakby po nowych Bondach czy Nolanowskich Batmanach McG postanowił także swój film skąpać w tak zwanym nowym realizmie. Wygląda to dobrze, a w kilku dynamicznych scenach – wręcz kapitalnie. Jestem też daleki od krytyki przez wielu odsądzanej od czci i wiary postaci Marcusa. On nie jest tu niepotrzebny. To ważny punkt w filozofii Terminatora, gdyż realizując mit Frankensteina, Marcus opowiada o bezsensie ponownego przychodzenia na świat, jeśli jest to powrót obdarty z człowieczeństwa. Sumując – tak, cenię sobie w Ocaleniu tę odwagę pójścia niejako pod prąd. Odwagę jedynego w serii przypadku złamania schematu. Za to stawiam tytuł punkt wyżej.