search
REKLAMA
Ranking

CZEŚĆ, WIDZU! Filmy, które burzą czwartą ścianę

Jacek Lubiński

12 kwietnia 2018

REKLAMA

Ten moment, w którym bohater/aktor staje się samoświadomy swojej roli oraz istnienia obserwującego go odbiorcy. To właśnie burzenie czwartej ściany, która jest umowną granicą między fikcją a rzeczywistością. Nazwa wywodzi się z teatru, gdzie scena otoczona jest wszak jedynie z trzech stron, od frontu zostawiając widowni lukę. Złamanie tej niewidzialnej bariery stało się jednak modne głównie w kinie, w którym często stanowi zabawny żart ekipy. Nic zatem dziwnego, że najczęściej czwarta ściana upada we wszelakich parodiach i komediach. Mistrzem tego tricku jest zwłaszcza Mel Brooks, który wykorzystał go praktycznie w każdym swoim filmie – najlepiej chyba w Płonących siodłach oraz Kosmicznych jajach, z których pochodzi zdjęcie główne. Podobnie czyniło trio ZAZ czy grupa Monty Pythona. A co z innymi gatunkami? Oto wybrane przykłady filmowców przekraczających reguły sztuki.

 

Adrenalina

Film zwariowany na maksa, to i jedna z ciekawszych takich ilustracji. Gdy w jednej ze scen będący pod wpływem narkotyku Chev Chelios wsiada do windy i rozpoczyna absurdalny dialog z jakimś Azjatą, nagle u dołu ekranu pojawia się nie do końca wyraźny napis. Dowcip polega na tym, że odwrócony jest on w stronę Cheliosa – ten skonsternowany próbuje go przeczytać, jakby sam był na filmowym seansie, a widownia stanowiła przez moment jego ekran. Pomysł to wyjątkowo subtelny, biorąc pod uwagę w jak nieokrzesanej fabule się znalazł.

 

Amelia

Przykład, który mimowolnie stał się jedną z wizytówek całej produkcji. Choć nie jest ani jej najlepszym momentem, ani najbardziej oryginalnym elementem, to i tak zawsze, gdy mowa o Amelii Poulain, prędzej czy później musi pojawić się kadr, na którym trzymająca w ręku łyżeczkę tytułowa bohaterka spogląda z uśmiechem w naszą stronę. To całe burzenie czwartej ściany – ten jeden krótki moment, ostatecznie niknący w całym natłoku wielu innych. Nie jedyny przy tym, bo bywa, że Amelia również przemawia do nas bezpośrednio. Ostatecznie to jednak właśnie „łyżeczkowe zaloty” trafiają swoją prostotą do serca.

 

Chłopcy z ferajny

Będzie mały spoiler, bo to w sumie ostatnia scena całego filmu. Choć już w pierwszej główny bohater zaczyna nam z offu opowiadać swoją historię, to ściana symbolicznie upada dopiero pod jej koniec, gdy Ray Liotta puszcza w naszą stronę przekorny uśmieszek – swoiste „oczko” do widza i zaskakująco przewrotny komentarz do wszystkich wydarzeń, jakich byliśmy świadkami. Co ciekawe, swoistym prekursorem tego momentu jest zakończenie… Psychozy Alfreda Hitchcocka, gdzie też – znowu spoiler! – w ostatnim ujęciu skażona złem postać uśmiecha się ironicznie z ekranu, jakby drwiąc sobie z publiczności. Intrygujące.

 

Moja łódź podwodna

Tytuł stojący w opozycji do poprzednika. Tutaj bowiem już w prologu osoba dramatu – Oliver Tate – podsumowuje sączący się z offu, własny monolog nagłym zerknięciem na siedzących na fotelach widzów. Myk ten od razu bierze w nawias resztę filmu, a jednocześnie jest tak dobrze zainscenizowany czasowo, że potrafi zaskoczyć. No cóż, zepsułem niespodziankę. Ale tytuł ten i tak polecam, gdyż i bez burzenia czegokolwiek jest fajny.

 

Nieoczekiwana zmiana miejsc

Perfekcyjna wizualizacja żartu obecnego w co drugiej komedii/parodii. O ile jednak w wielu, naprawdę wielu innych przykładach burzenie czwartej ściany związane jest z jakimś oczywistym dialogiem między dwójką bohaterów, w wyniku którego ci zwracają się w naszym kierunku, niemal dosłownie mrugając do nas, tak tutaj panuje względna cisza, a aktor jest osamotniony w przekraczaniu tej granicy. Burzy ją jakby w poszukiwaniu zrozumienia u odbiorców względem tego, czego sam właśnie jest świadkiem. Proste i taktowne, więc działa. W dużej mierze dlatego, że wszystko bezbłędnie oraz z niezwykłym spokojem wykonane jest przez Eddiego Murphy’ego.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA