Ten moment, w którym bohater/aktor staje się samoświadomy swojej roli oraz istnienia obserwującego go odbiorcy. To właśnie burzenie czwartej ściany, która jest umowną granicą między fikcją a rzeczywistością. Nazwa wywodzi się z teatru, gdzie scena otoczona jest wszak jedynie z trzech stron, od frontu zostawiając widowni lukę. Złamanie tej niewidzialnej bariery stało się jednak modne głównie w kinie, w którym często stanowi zabawny żart ekipy. Nic zatem dziwnego, że najczęściej czwarta ściana upada we wszelakich parodiach i komediach. Mistrzem tego tricku jest zwłaszcza Mel Brooks, który wykorzystał go praktycznie w każdym swoim filmie – najlepiej chyba w Płonących siodłach oraz Kosmicznych jajach, z których pochodzi zdjęcie główne. Podobnie czyniło trio ZAZ czy grupa Monty Pythona. A co z innymi gatunkami? Oto wybrane przykłady filmowców przekraczających reguły sztuki.
Film zwariowany na maksa, to i jedna z ciekawszych takich ilustracji. Gdy w jednej ze scen będący pod wpływem narkotyku Chev Chelios wsiada do windy i rozpoczyna absurdalny dialog z jakimś Azjatą, nagle u dołu ekranu pojawia się nie do końca wyraźny napis. Dowcip polega na tym, że odwrócony jest on w stronę Cheliosa – ten skonsternowany próbuje go przeczytać, jakby sam był na filmowym seansie, a widownia stanowiła przez moment jego ekran. Pomysł to wyjątkowo subtelny, biorąc pod uwagę w jak nieokrzesanej fabule się znalazł.
Przykład, który mimowolnie stał się jedną z wizytówek całej produkcji. Choć nie jest ani jej najlepszym momentem, ani najbardziej oryginalnym elementem, to i tak zawsze, gdy mowa o Amelii Poulain, prędzej czy później musi pojawić się kadr, na którym trzymająca w ręku łyżeczkę tytułowa bohaterka spogląda z uśmiechem w naszą stronę. To całe burzenie czwartej ściany – ten jeden krótki moment, ostatecznie niknący w całym natłoku wielu innych. Nie jedyny przy tym, bo bywa, że Amelia również przemawia do nas bezpośrednio. Ostatecznie to jednak właśnie „łyżeczkowe zaloty” trafiają swoją prostotą do serca.
Będzie mały spoiler, bo to w sumie ostatnia scena całego filmu. Choć już w pierwszej główny bohater zaczyna nam z offu opowiadać swoją historię, to ściana symbolicznie upada dopiero pod jej koniec, gdy Ray Liotta puszcza w naszą stronę przekorny uśmieszek – swoiste „oczko” do widza i zaskakująco przewrotny komentarz do wszystkich wydarzeń, jakich byliśmy świadkami. Co ciekawe, swoistym prekursorem tego momentu jest zakończenie… Psychozy Alfreda Hitchcocka, gdzie też – znowu spoiler! – w ostatnim ujęciu skażona złem postać uśmiecha się ironicznie z ekranu, jakby drwiąc sobie z publiczności. Intrygujące.
Tytuł stojący w opozycji do poprzednika. Tutaj bowiem już w prologu osoba dramatu – Oliver Tate – podsumowuje sączący się z offu, własny monolog nagłym zerknięciem na siedzących na fotelach widzów. Myk ten od razu bierze w nawias resztę filmu, a jednocześnie jest tak dobrze zainscenizowany czasowo, że potrafi zaskoczyć. No cóż, zepsułem niespodziankę. Ale tytuł ten i tak polecam, gdyż i bez burzenia czegokolwiek jest fajny.
Perfekcyjna wizualizacja żartu obecnego w co drugiej komedii/parodii. O ile jednak w wielu, naprawdę wielu innych przykładach burzenie czwartej ściany związane jest z jakimś oczywistym dialogiem między dwójką bohaterów, w wyniku którego ci zwracają się w naszym kierunku, niemal dosłownie mrugając do nas, tak tutaj panuje względna cisza, a aktor jest osamotniony w przekraczaniu tej granicy. Burzy ją jakby w poszukiwaniu zrozumienia u odbiorców względem tego, czego sam właśnie jest świadkiem. Proste i taktowne, więc działa. W dużej mierze dlatego, że wszystko bezbłędnie oraz z niezwykłym spokojem wykonane jest przez Eddiego Murphy’ego.