5 powodów, w obliczu których JEZUS Z NAZARETU to arcydzieło kina biblijnego
Filmy opowiadające o Jezusie Chrystusie, podobnie zresztą jak całe kino biblijne, cierpią na jedno podstawowe ograniczenie. Nie są w stanie sięgnąć świętości, bez względu na to, jak bardzo ich twórcy by się o to starali. Nie bez powodu drugie przykazanie w starożytnym dekalogu żydowskim odradza tworzenia rzeźb oraz innych podobizn tego, co jest na niebie. Nie dlatego, że się nie da. Pewnie się da, ale jaki tego sens, skoro boskość jest z zasady niedościgniona?
Filmowcy jednak nie dali za wygraną. Wielu było takich, którzy starali się jak tylko mogli, by natchniony duchem świętym tekst Biblii umiejętnie przenieść na obraz. Gibsonowska Pasja zrobiła swego czasu wokół siebie tyle szumu, że zawłaszczyła całą dyskusję na temat tego, w jaki sposób opowiadać w kinie o Jezusie. Ale wcześniej co najmniej kilku reżyserów otarło się o absolut w swojej pracy poświęconej centralnej postaci chrześcijaństwa. Cenię sobie Ewangelię wg świętego Mateusza Pasoliniego. Mam też duży sentyment do Króla Królów, a gdzieś pomiędzy tymi obrazami potrafi zachwycić mnie także Opowieść wszech czasów z Maxem Von Sydowem w roli głównej. Ale jeśli miałbym wskazać jedno arcydzieło w temacie, jeden film, któremu najbliżej do świętości kościelnych ikon, bez mrugnięcia okiem wskazałbym telewizyjną epopeję kryjącą się w jakże wdzięcznym tytule Jezus z Nazaretu. Film, któremu w ubiegłym roku stuknęła czterdziestka, do dziś zachował świeżość i stanowi idealny materiał na seans na Wielkanoc. Oto kilka powodów takiego zapatrywania.
Historia kompletna, opowiedziana od A do Z
Przerabianie na scenariusz cytatów z Biblii to robota niewdzięczna. Bardzo łatwo bowiem popaść w niej w skrótowość, a co za tym idzie, wypaczenie głównego przesłania. A strefa „fanów” pierwowzoru jest przecież na tyle silna, że łatwo o zranienie uczuć. Franco Zeffirelli postanowił jednak zminimalizować perspektywę błędu. Dlatego wraz ze współpracownikami rozpisał scenariusz religijnej epopei, uwzględniającej cały żywot Jezusa z Nazaretu – od narodzin, przez rewolucję w pojmowaniu wiary, po tragiczną śmierć – trwającej ponad sześć godzin, przez to z miejsca przeznaczonej do telewizji. Historia przeplata treści ewangelii Łukasza, Mateusza i Marka. Unika skrótów, unika upraszczających przeskoków, rozwija się za to w sposób kompletny i skrupulatny. Dzięki temu, że losy Jezusa śledzimy od poczęcia, poznając jednocześnie kontekst historyczny oraz religijny, w jaki uwikłany zostaje samozwańczy mesjasz (takim mianem określają go niedowiarkowie), finał jego historii potrafi zadziałać lepiej niż zwykle.
Ale jako widzowie mamy też okazje przyjrzeć się tym aspektom dobrze nam znanej historii, które w innych filmach były albo pomijane, albo traktowane po macoszemu. Ujęło mnie np. to, w jaki sposób Józef przyjął na swoje barki brzemię opieki nad kobietą, która za jakiś czas okazała się być w ciąży, wiedząc przy tym, że on przy poczęciu nie miał udziału. Z kolei wyniesiona do poziomu świętej Maria Magdalena ukazana zostaje w filmie na tyle grzesznie i niechlubnie, że choć z początku budzi odrazę, to jednak jej przemiana działa dzięki temu o wiele dosadniej. Na uwagę zasługuje Piotr, którego droga do wierności jest bardzo wyboista, gdyż zaczyna się od gniewu i buntu. Lubię także przyglądać się bolesnej w skutkach motywacji Judasza, apostoła okrytego hańbą, który widział w Jezusie także politycznego lidera. Apostoła, dodajmy, bez którego zdrady tak naprawdę ostateczne dzieło nie zostałoby dokonane. To są kwestie istotne z punktu widzenia nie tyle religijnego, co ludzkiego i w Jezusie z Nazaretu otrzymały stosowne rozwinięcie. Zeffirelli starał się, jak mógł, by opowiadana przez niego historia, była jak najbardziej koherentna i uniwersalna – by każdy, wierzący, lub nie, znalazł w niej coś dla siebie i zdołał się nią wzruszyć. To się udało.
Charyzmatyczny aktor i jego hipnotyzujące spojrzenie
Podobne wpisy
Wielu było odtwórców roli Jezusa. Ale żaden, podkreślam, żaden nie wypełnił tej roli tak dobrze, jak zrobił to Brytyjczyk Robert Powell. I nie, nie chodzi mi w tym wypadku tylko o jego ujmującą dykcję, dzięki której wszystkie deklamowane przez aktora słowa brzmią jak balsam dla uszu. Mam na myśli bardziej to, jak aktor się prezentuje. Mówiąc wprost, Powell wygląda tak, jakbyśmy wycięli go z jakieś okazałej, świętej ikony wiszącej w świątyni. Jego aparycja, podkreślona charakteryzacją, idealnie powiela utrwalony kulturowo wizerunek Jezusa, dzięki czemu patrząc na niego ma się dziwne wrażenie bliskości. Nie bez powodu jedna z anegdot mówi, że gdy aktor chodził w stroju Jezusa po planie, to tam, gdzie słychać było przekleństwa, niemal zawsze zapadało milczenie. Dodajmy do tego jeszcze to, co stanowi nieodłączny element ekranowej siły Powella – spojrzenie. Ten krystalicznie czysty i bezdennie głęboki błękit oczu aktora jest tak dalece hipnotyzujący, że w scenach, w których aktor patrzy wprost do kamery, można na chwilę poczuć się nieswojo, by w konsekwencji zrobić miejsce uczuciu bezgranicznego bezpieczeństwa. Co ciekawe, to charakteryzatorzy pomogli w efekcie końcowym tego spojrzenia. Górna powieka oczu aktora została podkreślona kreską ciemnoniebieskiego eyelinera, a dolna kreską koloru białego. To w połączeniu z faktem, że aktor zaledwie raz na cały film mruga, sprawia, że jego spojrzenie jest niezwykle przeszywające, stanowiąc jednoczenie podstawowy atrybut niezwykłej siły oddziaływania postaci.
Zanim jednak aktor wszedł na plan widowiska, spotkał się ze sporych rozmiarów krytyką. Jak to bywa w wypadku roli o takim brzemieniu, nie wszystkim pasowało to, kto ma się w nią wcielić. Wiele grup religijnych było niezadowolonych z faktu obsadzenia w roli Jezusa aktora, który „żyje w grzechu”. Powell wraz ze swoją ówczesną partnerką, tancerką Barbarą Lord, nie byli bowiem małżeństwem. Ta zaległość została nadrobiona krótko przed rozpoczęciem produkcji filmu. Szach mat.