PSYCHOZA. Oryginał i remake
W 1960r. na ekranach kin pojawił się thriller ostateczny. Dzieło, które przeraża, szokuje i wywołuje niezwykłe emocje nawet u dzisiejszego widza. Alfred Hitchcock nakręcił film, którego przeskoczyć się już chyba nie da, bo po niemal 50. latach nadal nie powstało nic, co mogłoby dorównać “Psychozie” w jakimkolwiek stopniu. Atmosfera tajemnicy, zagrożenia, wciągająca fabuła, wyraziści bohaterowie, niezapomniane sceny i muzyka, to wszystko udało się zawrzeć mistrzowi suspensu w swoim epokowym obrazie, który jako jeden z nielicznych w historii, z czystym sumieniem można określić mianem arcydzieła.
Co usmażył Van Sant, twórca skądinąd ceniony, oryginalny i potrafiący zaskoczyć widza w mniej lub bardziej miły sposób? Otóż film jego, pod jakże wdzięcznie brzmiącą, polską nazwą “Psychol”, trudno nawet określić jako remake. Twórca “Słonia” po prostu… nakręcił film Hitchcocka jeszcze raz, nie zmieniając niemalże nic. Nie wspomnę tu już nawet o fabule, która kompletnie niczym nie różni się od tej sprzed pół wieku (nie licząc sceny z masturbacją i znajdowaniem ‘świerszczyków’, które przy odrobinie dobrej woli można uznać za pogłębienie psychologicznego portretu Batesa). Mamy tu do czynienia niemal z kopiowaniem pojedynczych ujęć, lub wręcz całych sekwencji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że oglądamy PRAWIE ten sam film, tylko z innymi aktorami i w kolorze. No właśnie, pozostaje jednak owo prawie, które jak wiadomo, nie od dziś robi różnicę i to całkiem niemałą.
Choćby nie wiem jak Vince Vaughn się starał, po prostu nie był w stanie dorównać Anthony’emu Perkinsowi, kreując swojego Normana Batesa. Mimo, że gra dość zręcznie, wiernie kopiując styl gry Perkinsa, momentami niemal bezpośrednio odwołując się do występu swojego poprzednika, ponosi sromotną klęskę. Dlaczego? Siła Batesa z roku 1960 tkwiła nie tylko w sprytnej grze aktora, ale również w jego fizjonomii. Perkins przypominał miłego chłopaka z sąsiedztwa, który zgodnie z jedną z ostatnich kwestii w filmie: “nie skrzywdziłby muchy”. Na tym w dużej mierze polegała siła i niepokój emanujący z tej postaci. Gdy usłyszałem te słowa w filmie Van Santa, omal nie parsknąłem śmiechem, bo kto jak kto, ale Vaughn z pewnością nie przypomina miłego, niewinnego młodzieńca, którego ulubionym zajęciem jest przeprowadzanie staruszek przez ruchliwą ulicę. Kojarzy się raczej z nieciekawym typem, czyhającym w ciemnej bramie na swoje ofiary, którego lepiej omijać szerokim łukiem.
Reszta aktorskiej stawki wypada lepiej. Niezła jest Anne Heche, świetna Julianne Moore, a Mortensena i Williama H. Macy da się oglądać bez zgrzytania zębami. Szkoda, że prysnął hipnotyczny motyw podobieństwa obu sióstr (u aktorek z nowej wersji podobieństwa ze świecą szukać), który w oryginale nadawał dodatkowego smaczku i sprawiał, że cały obraz był jeszcze bardziej intrygujący. Atmosferę psuje też kolor. Subtelne ukazywanie scen morderstw było kolejną siłą u Hitchcocka, który uczynił genialny krok decydując się nakręcić film czarno-biały. Tutaj czerwona posoka w scenie pod prysznicem, lekko rujnuje cały nastrój i czyni wszystko zbyt dosłownym.
Wreszcie gwóźdź do trumny, czyli jedna z ostatnich scen, rozgrywająca się w piwnicy domu bohatera. W oryginale przerażająca i szokująca, tutaj głównie za sprawą Vince’a Vaughna i jego miny – zrównana z ziemią. Na filmie z 1960 roku odczułem końcowy wstrząs i to nie tylko przy pierwszym seansie, ale przy każdym kolejnym. Po prostu mrozi mnie scena, w której Bates wpada w fatałaszkach matki do piwnicy, trzymając w ręku wielki nóż, a jego twarz ma obłąkańczy wyraz, którego nie da się opisać słowami. Zamiast tego, Van Sant zgotował mi Batesa, który nie dość, że wygląda jak pajac, to dziwnie się porusza, a jego mina wyraża chyba tylko ból lewego palca u nogi. Podobnie jest ze słynną sceną, w której schwytany już Bates uśmiecha się wprost do kamery. Spartaczono też ostatnie ujęcie. Zamiast niepokojącego widoku wyłaniającego się z odmętów bagna samochodu, który pozostawia widza w szoku do samego końca, mamy odjazd kamery i widoczek na sielankowy tłumek policjantów hasających nad jeziorem. Niepotrzebne wprowadzenie spokoju i ulgi dla skołatanych nerwów.
Podsumowując, nie wiem po co twórca taki jak Gus Van Sant brał się za kręcenie remake’u. Nie wnosi on do historii X muzy kompletnie nic, jest marną kalką unikatowego, przełomowego i doskonałego (nie przesadzam) dzieła Hitchcocka. Dodanie wątku sfrustrowania seksualnego głównego bohatera nie mogło być chyba powodem do nakręcenia tego obrazu. W dodatku remake stwarza pewne ryzyko. Jeśli ktoś obejrzy go przed seansem oryginału, narazi się na utratę jednego z największych przeżyć i zaskoczeń, jakie można odczuć podczas obcowania z kinem. Intencje reżysera pozostają więc dla mnie niejasne, a wszystkim polecam pierwszy lub kolejny seans oryginału, który mimo podeszłego wieku, nie utracił niczego ze swej pierwotnej świeżości.
Żeby oszczędzić czytelnikom wątpliwej przyjemności obcowania z remake’iem, osoba odpowiedzialna za dział remake znalazła na YouTube najważniejszą scenę z “Psychozy” zestawioną z tą samą sceną z “Psychola”. A nuż komuś spodoba się bardziej nowa wersja? (odwrotnie do szablonu strony, remake jest tym razem po lewej stronie)
- Użyto tych samych dekoracji motelu, co w oryginale z 1960 r.
- Autor zdjęć do “Psychola” Christopher Doyle, nie obejrzał wersji oryginalnej filmu. Oryginału nie oglądała również Anne Heche.
- Prawdziwą krew w “Psychozie” zastępował czekoladowy syrop filmy Bosco.
- Cytat: “Najlepszym przyjacielem każdego chłopca jest jego matka” znalazł się na 55. miejscu na liście 100. najlepszych kwestii filmowych w historii kina, ogłoszonej przez Amerykański Instytut Filmowy w 2005 roku.
- Sławna scena pod prysznicem, w której ginie Janet Leigh, zajęła w 2004 roku pierwsze miejsce w rankingu “najlepszych kinowych scen śmierci” zorganizowanym przez “Total Film”.
Tekst z archiwum film.org.pl