PRETTY WOMAN [VHS nie do zdarcia]
Historia stara jak Świat: on ma więcej kasy niż lodu i marzy mu się saturday night beaver, ona jest prostytutką z uroczym uśmiechem, długimi nogami i dupką jak orzeszek – nic ich nie łączy, ale zakochują się w sobie i oczywiście żyją długo i szczęśliwie – The Fuckin’ End
Poważnie, tyle jeżeli chodzi o fabułę i mówiąc szczerze za bardzo nie ma tutaj o czym mówić, bo całość jedzie jedynie na naprawdę dobrej chemii pomiędzy aktorami i ich ogromnym uroku osobistym. Nigdy nie byłem fanem urody Juli Roberts, ale tutaj wygląda absolutnie zjawiskowo i sam zaryzykowałbym kurację z penicyliny (Panie doktorze, piecze gdy siusiam…) za tydzień z piękną Vivian. Nie gorzej prezentuje się Richard Gere jako The Silver Fox of Wall Street na biznesowej wyprawie do Los Angeles. Moja mama miała dziwny nawyk rzucania stuzłotówkami z Waryńskim w stronę telewizora (proletariat vs amerykański kapitalizm?) gdy na ekranie pojawiał się Gere, bo nie chciała dać się przekonać, że Pretty Woman to nie żaden odwrócony sequel American Gigolo.
Oczywiście, żeby nie było zbytniej jazdy po bandzie, to cała zabawa w prostytucję została ugrzeczniona toną pudru i brokatu, co by oszczędzić popcornożercom mniej przyjemną część ulicznego biznesu.
Nie oszukujmy się, Vivian to nie jakaś VIP Escort z Belgravii w Londynie, na stałym kontrakcie z prezesem firmy brokerskiej lub innym szejkiem, której miesięczna pensja wynosi roczną dziesięciokrotność polskiej średniej krajowej.
Julia to raczej taka polska Mariolka Jagodzianka spod skraju lasu, łatwa międzymiastowa, która za bardzo nie wiedziałaby, co począć z uzbrojonym w petrodolary księciem orientu, a do tego nie wiem czy potrafiłaby spełnić co bardziej wyuzdane żądania zblazowanego pustynnego erotomana w stylu arabian googgles (wiadoma wyszukiwarka it!) lub bawić się w tego typu ( z pozdrowieniami dla polskich “modelek”) klocki. No więc Julia jest na ulicy dopiero kilka tygodni, nie myje swojej vigi w umywalce na stacji benzynowej, oczywiście ma już stałych klientów, a więc nie ryzykuje tyle, co inne niewiasty. HIV i wenery różniste w tym świecie nie istnieją, zresztą Vivian zawsze się zabezpiecza, bo to pracownica miesiąca z regularnie podbijaną książeczką sanitarno-epidemiologiczną. Właśnie, to zabezpieczanie się i profesjonalizm idą w parze – scena, w której Vivian wyjmuje kilka kolorowych prezerwatyw, głośno wyliczając jakie Edward ma do wyboru, a które układają się w kolory flagi olimpijskiej (plus złota wersja bonusowa dla prawdziwego czempiona) traktuję symbolicznie, mamy tutaj bowiem do czynienia z prawdziwą sportsmenką, której wielogodzinny dick riding marathon kompletnie nie straszny.
Wrócę jeszcze do ugrzeczniania historii Pretty Woman. W oryginalnym scenariuszu Vivian miała być uzależniona od narkotyków, a film miał się zakończyć brutalnym wyrzuceniem jej z samochodu. Film w takiej wersji nadal mógłby być filmową baśnią, ale bardziej w stylu skandynawskim (Hans Christian Andersen, mistrz Nordic Noir dla najmłodszych – Knulla Ja!), a i taki zwykły widz, jak ja, czułby, że gdzieś tam może czeka na mnie wyniszczona crackiem piękność – no i taniej o prezenty, zamiast drogiego naszyjnika, jak w słynnej już scenie z filmu, wystarczy czekolada w sreberku i mamy dwa prezenty w jednym… i nawet mnie nie pytajcie, skąd wiem takie rzeczy.
Taka oto bajka o księciu milionerze i o śpiącej (z kim popadnie) królewnie. Historia niby przerobiona na milion sposobów, ale wystarczyło ją podlać odrobiną seksu i na początku lat 90. świat (głównie ten kobiecy) zwariował na punkcie Pretty Woman i jej Handsome Mana.
Oczywiście uwielbienie dla filmu jak i dla oryginalnego i dosłownego “Mr Gray” nie ominęło też kraju na Wisłą. Strzelam w ciemno, że nie jedna gospodyni domowa rozbijająca schab na niedzielny obiad w kuchni ciasnego gomułkowskiego bloku, marzyła o Richardzie i wspólnym życiu w jego Penthousie, gdzie jedyny kawał mięcha, który… wiecie co, nawet nie dokończę tego zdania. Trzeba jednak przyznać, że idea takiego życia musiała być przecież kusząca, bo nie dość, że milioner, to jeszcze przystojny, inteligentny, obyty, oczytany – chwycić takiego Richarda za kuśkę to prawie jak chwycić Pana Boga za nogi.
Bo ten nasz swojski Ryszard, który na początku ostatniej dekady XX wieku może i zarabiał miliony (więcej o hiperinflacji porozmawiamy podczas recenzji nadal genialnego Wall Street Stone’a), to jednak nie woził się Lotosem, czas sprawdzał na radzieckim Elektorniku z 20. melodyjkami (Patek Filip? To chyba ten mechanik z osiedla Chrobrego, tak?), a na obiad nie zabierał do restauracji z przewodnika Michelin, a co najwyżej do baru mlecznego, gdzie zamiast przegrzebek z porem na płatkach parmezanu i lampki Picpoul de Pinet serwowano rozgotowane leniwe pierogi i kompot z kisielu – taki to był Lifestyle of Rychu and Famous.
Żeby pozostać w świecie baśni i fantazji idę kupić tabliczkę Goplany i ruszam podrywać na miasto…