POKAŻ SWOJE DRUGIE OBLICZE. Debiuty reżyserskie aktorów

5. Sky West and Crooked (1965), reż. John Mills
aka Gypsy Girl
Podobne wpisy
John Mills to jeden z czołowych aktorów brytyjskiego teatru i kina. Występował często w filmach o tematyce wojennej: The Colditz Story (1955), Dunkierka (1958), Zimne piwo w Aleksandrii (1958), Pieśni chwały (1960, nagroda aktorska w Wenecji). Aktorstwem zajmowały się również jego córki: Juliet i Hayley. Młodsza była dziecięcą gwiazdą, idącą dwoma ścieżkami. Pierwsza to familijne produkcje dla całych rodzin realizowane pod szyldem wytwórni Disneya. Ale ciekawsza jest druga ścieżka – kino niepokojące i dojrzałe, takie jak Nieletni świadek (1959), The Chalk Garden (1964), Rodzinne sekrety (1966). We wszystkich wymienionych zagrała razem z ojcem. Na swój reżyserski debiut John Mills wybrał adaptację opowiadania swojej żony Mary Hayley Bell, którą namówił także do napisania scenariusza. W pierwszoplanowej roli obsadzili własną córkę (wcześniej Hayley wystąpiła w adaptacji kontrowersyjnej powieści swojej matki – Whistle Down the Wind).
W USA film był rozpowszechniany pod banalnym i niezbyt trafnym tytułem Gypsy Girl (Cyganka). Tytuł brytyjski Sky West and Crooked jest ciekawszy, bardziej tajemniczy, trudny do interpretacji. Prawdopodobnie jest to prowincjonalne określenie osoby o nieznanym pochodzeniu. Takiej, którą poniekąd znamy, lecz traktujemy z pogardą. Jak kogoś obcego, kto swoim postępowaniem może przynieść zgubę wiejskiej społeczności. Takim właśnie bękartem jest siedemnastoletnia Brydie White (udana rola Hayley Mills). Ludzie patrzą na nią krzywo ze względu na niejasne wydarzenie z przeszłości. Jej towarzysz dziecięcych zabaw bawił się strzelbą, która wypaliła. Dziewczyna była przy tym, choć już tego nie pamięta. Otaczająca zewsząd pustka, zaściankowy formalizm i życie z matką-alkoholiczką prowokują nastolatkę do wyjścia poza schemat. Grzebanie martwych zwierząt, zainspirowane filmem Zakazane zabawy (1952) René Clémenta, to jedna z form ucieczki od rzeczywistości. Pewnym krokiem w dorosłość jest dla dziewczyny uczucie do przystojnego Cygana (Ian McShane), który wraz z rodakami obozuje w okolicy. Wydaje się on jedyną dorosłą osobą, która traktuje dziewczynę jak wartościowego człowieka. Ona zaś jedyną osobą w tych stronach akceptującą to, co obce, nieznane, wykluczone.
Zielona prowincja filmowana jest w taki sposób, że z dużym niepokojem obserwuje się osaczoną i wyobcowaną dziewczynę. Wioska, w której mieszka, też wydaje się wyizolowana od świata, co z pewnością wpływa na jej mieszkańców. Za fasadą takich religijnych grup społecznych ukrywają się często ksenofobia i nienawiść do wszystkiego, co odbiega od normy. Niepokój zostaje jeszcze spotęgowany dzięki muzyce. Jej autorem jest Malcolm Arnold, jeden z najwybitniejszych brytyjskich kompozytorów (Most na rzece Kwai, Dunkierka, Whistle Down the Wind). Rolę jednej z Cyganek w debiucie Millsa zagrała Jacqueline Pearce, kojarzona z horrorami wytwórni Hammer (Kobieta wąż, Plaga żywych trupów). Omawiany film to interesująca pozycja w kategorii prowincjonalnych brytyjskich przypowieści o dorastaniu z traumą, o szukaniu bratniej duszy, o ucieczce, która przynosi satysfakcję.
6. Och! Co za urocza wojenka (1969), reż. Richard Attenborough
aka Oh! What a Lovely War
Trudno stworzyć dobrą komedię, to znaczy taką, która wywoływałaby salwy śmiechu. Jeszcze trudniej stworzyć taką komedię, która pozostawia widza z posmakiem goryczy i w refleksyjnym nastroju. Jednym z najbardziej zaskakujących debiutów jest prawdopodobnie pierwszy film wyreżyserowany przez Richarda „Dickiego” Attenborougha – brytyjskiego aktora znanego z Ligi dżentelmenów (1960), Wielkiej ucieczki (1963), Lotu feniksa (1965) i Ziaren piasku (1966). Adaptacja musicalu Joan Littlewood i jej zespołu teatralnego z Royal Stratford East w Londynie. Inspirowany słuchowiskiem BBC The Long Long Trail Charlesa Chiltona musical był wystawiany w Stratfordzie, na West Endzie i Broadwayu.
Attenborough nie był samolubny – nie obsadzał siebie w swoich filmach, choć z pewnością znalazłby w scenariuszu odpowiednią rolę dla siebie. Miał bardzo dobry kontakt z aktorami, co widać po tym, że angażował kolegów-gwiazdorów nawet do niewielkich ról (najbardziej zapamiętam epizody Maggie Smith i Vanessy Redgrave). W niewielu filmach występuje tak wiele znakomitych osobowości (m.in. Dirk Bogarde, Phyllis Calvert, John Gielgud, Laurence Olivier, Michael Redgrave, Ralph Richardson, Susannah York). Ale oprócz tego jest tu cała masa niepopularnych wykonawców albo takich, którzy dopiero pracowali nad swoją gwiazdorską pozycją (np. Edward Fox, Ian Holm). W najważniejszej i najciekawszej roli reżyser obsadził swojego przyjaciela Johna Millsa, z którym grał w filmach wojennych: Morning Departure (1950) i Dunkierka (1958). W reżyserskim debiucie „Dickiego” Mills wcielił się w generała Douglasa Haiga – symbol bezdusznego systemu. To człowiek myślący w taki sposób: skoro mamy większą populację, powinniśmy mieć mniejsze straty, a więc powinniśmy wygrać wojnę. Absurdalne, ale wcale nie śmieszne. Wyżej pisałem o współpracy Johna Millsa z jego córką Hayley, natomiast tutaj wystąpiła jego mniej popularna córka Juliet (w roli sanitariuszki).
Wielu niedoświadczonych reżyserów debiutuje skromnymi filmami, by mieć łatwiejszy start, ale Richard Attenborough od początku myślał o tworzeniu dzieł epickich. Rozmach, z jakim nakręcił tę satyrę, jest imponujący. Dbałość o detale, pasja i energia widoczne w każdej scenie – to sprawia, że film wygląda, jakby zrealizował go profesjonalista. Aż do znakomitej sceny finałowej nie ma najmniejszej wątpliwości co do intencji twórców. Na wojnie dbano o morale żołnierzy między innymi za pomocą rozrywki. Gdy grupa młodych dziewcząt śpiewała „Nie chcemy was stracić, ale myślimy, że powinniście iść. Król i ojczyzna was potrzebują…” (link), trudno było odmówić. To zresztą piosenka, którą – tak jak wiele innych w tym filmie – faktycznie wykonywano podczas pierwszej wojny światowej. Wojna wydawała się czymś, dzięki czemu więcej można zyskać niż stracić. Rzeczywistość okazywała się brutalna, choć czasem dochodziło do „cudów” (vide rozejm bożonarodzeniowy). Nie lubię musicali, ale obok tego dzieła nie mogłem przejść obojętnie.