PHILIP SEYMOUR HOFFMAN: Udręki i ekstazy. 10 rocznica śmierci aktora
„Ten świat jest cholernie nieodpowiednim miejscem, żeby mieć serce, a Phil miał największe, najbardziej łamliwe serce ze wszystkich” – napisał po śmierci Philipa Seymoura Hoffmana Shalom Auslander, twórca serialu Happyish, którego Hoffman miał być gwiazdą; nagrał nawet odcinek pilotażowy, ale całości już nie zdążył. Trudno o piękniejsze i zarazem prawdziwsze słowa w obliczu przedwczesnego odejścia wybitnego, może wręcz najwybitniejszego aktora naszych czasów.
Twierdzę, że to słowa prawdziwe, chociaż oczywiście nie znałem Hoffmana, ale nie trzeba było być jego przyjacielem, by dostrzec w nim ogromną wrażliwość. Zetknąłem się z nią wielokrotnie jako szeregowy widz jego wspaniałych ekranowych występów, z których aż przebijało rozdygotanie i podatność na zranienie. Zawsze zresztą wydawało mi się regułą, że najwięksi aktorzy cechują się ponadprzeciętną wrażliwością. Bo czym innym jest aktorstwo, jeśli nie wymagającym ćwiczeniem z empatii, w którym zadanie spojrzenia na świat cudzymi oczami wykracza poza zwykłą pracę wyobraźni, a wymaga psychofizycznego wcielenia się; całkiem dosłownego wejścia w buty innego człowieka.
Zdolność Hoffmana do takiego właśnie głębokiego zanurzenia w postaci podziwiano już za jego życia, jednak o wewnętrznej kruchości aktora wszyscy zaczęli mówić dopiero po śmierci. Musiała wydarzyć się wielka tragedia, aby nawet bliscy znajomi zauważyli w zachowaniu Phila mrok skrywający się pod warstwą uśmiechu, ciepła i żarliwości. Phil był zawsze duszą towarzystwa, chłopakiem wyjątkowo niepozornym, a jednak przyciągającym do siebie spojrzenia wszystkich w okolicy – zupełnie jak Truman Capote, za którego rolę otrzymał w 2006 roku zasłużonego Oscara. Aż do samego końca niewiele wskazywało na to, że ciągle zmaga się z różnymi demonami. Dramaturg David Bar Katz, jeden z najbliższych przyjaciół Hoffmana, przekonywał nawet, że narracja o rzekomym pogrążaniu się aktora w depresyjnej spirali była naciągana – Phil wprawdzie wrócił na krótko przed śmiercią do alkoholowego i narkotycznego nałogu, ale też cieszył się chwilami z dziećmi, z zapałem przygotowywał się do kolejnych ról, planował reżyserię kolejnych spektakli. A w feralną niedzielę, w którą znaleziono jego martwe ciało, zamierzał wybrać się wraz z Katzem na oczekiwane przez nich obu Super Bowl.
Dopiero potrzeba racjonalnego wyjaśnienia nagłej, niezrozumiałej śmierci artysty pozwoliła na zrewidowanie hurraoptymistycznego mniemania o jego życiu. William H. Macy, wspominając Hoffmana kilka lat po śmierci, doszedł do wniosku, że Phil ewidentnie cierpiał, ciężar życia przygniatał go bardziej niż innych. Gdy spoglądam wstecz na filmografię Hoffmana, nagle też staje się dla mnie jasny ten ciężar, bo widzę, że Phil najlepszy był w rolach outsiderów; nieszczęśników, którym strach wiązał język i usztywniał całe ciało; facetów pozostających w ciągłym wewnętrznym konflikcie, niepogodzonych z własnymi słabościami. Z dzisiejszej perspektywy łatwo jest mędrkować i szukać w tych postaciach samego Phila walczącego ze swoimi demonami. Tak byłoby najłatwiej wytłumaczyć tę bezsensowną śmierć. Prawda jest jednak taka, że prócz wyników toksykologii – we krwi heroina, kokaina, antydepresanty, leki rozluźniające mięśnie i strach wiedzieć co jeszcze – nie dostaniemy żadnego obiektywnego wyjaśnienia przyczyny. Możemy tylko gdybać.
Być może przyłożyło rękę do śmierci Hoffmana samo aktorstwo, które było oczywiście jego wielką miłością, ale i ogromnym utrapieniem. A to dlatego, że Phil traktował swój zawód z wielką powagą i zaangażowaniem, o czym nierzadko przekonywali się jego współpracownicy. Nie był wprawdzie typem fanatyka, który pod żadnym pozorem nie wyściubiłby nosa spod raz nałożonej maski – bez trudu dało się z nim spędzić miło czas w przerwie przy lunchu; z nim, a nie z postacią. Bo choć dość wcześnie przeczytał książki Lee Strasberga, to nigdy nie został ortodoksyjnym wyznawcą „Metody”. Nie oznacza to jednak, że nie przygotowywał się do swoich ról. Własny proces opisywał jako wnikanie w głąb siebie, ciągłe drążenie, zadawanie pytań na temat samego siebie i postaci, które miały być drogą do prawdy o bohaterze, a owa prawda miała pomóc w przeniesieniu się do świata sztuki bądź filmu. Te poszukiwania nie należały do szczególnie prostych i bezbolesnych. Hoffman twierdził, że aktorstwo nigdy nie przychodzi z łatwością, a jeśli zaczyna się myśleć, że tak właśnie jest, to staje się nagle słabym aktorem.
Tak żarliwie traktowane aktorstwo nie było pierwszą miłością Phila. Jeszcze wcześniej na horyzoncie jego zainteresowań pojawił się sport. Jeśli Hoffman nigdy nie miał prezencji hollywoodzkiej gwiazdy, to tym bardziej nie wyglądał na atletę – towarzyszące mu przez większość życia nadmiarowe kilogramy można zapewne zrzucić na karb nieprzejednanego nawyku nocnych wojaży do lodówki; jednego z kilku nałogów, których nie udało mu się przewalczyć. Krępa budowa ciała predestynowała go raczej do sportów siłowych, dlatego w czasach szkolnych próbował (i to ponoć całkiem udanie) swoich sił w zapasach. Ale pasjonował się też chociażby koszykówką, do której miłość przekazał w późniejszym etapie życia synowi Cooperowi, wielokrotnie spędzając z nim wspólne chwile na boisku do kosza czy zabierając na mecze ukochanych Knicksów.
Perspektywy wyczynowego uprawiania sportu pogrzebała kontuzja karku, po której lekarz stanowczo polecił unikanie wszelkich dyscyplin kontaktowych. Nastoletni Phil musiał więc znaleźć sobie inną pasję. Na scenę zaprowadziło go uczucie, ale nie tyle do aktorstwa, co do pewnej dziewczyny, która akurat brała udział w przesłuchaniach do nowego szkolnego przedstawienia. Dziewczyna ostatecznie Phila nie zechciała, ale za to scena pochłonęła go bez reszty. Pewnie także dlatego, że dla Hoffmana aktorstwo miało wiele cech wspólnych ze sportem – w obu za kluczowe uznawał dyscyplinę, kreatywność i wyobraźnię.
Innym, najważniejszym, czynnikiem, który ukształtował drugą po sporcie miłość Phila, było wsparcie matki. Mama regularnie zabierała go do teatru, a on zachwycał się spektaklami, choć wtedy nawet jeszcze nie marzył o tym, że kiedyś sam będzie gwiazdą najsłynniejszych desek teatralnych świata. Zwłaszcza pierwsza obejrzana sztuka, Wszyscy moi synowie Arthura Millera, zahipnotyzowała go i zmieniła już na zawsze. Potem powtarzał, że występując na scenie, ma nadzieję obudzić w widzach podobne emocje, jakich on doświadczał w dzieciństwie.
Z nastoletnich wyjść do teatru czerpał też oczywiście różne inspiracje. W ostatnim roku liceum została mu powierzona główna rola w szkolnej wersji Śmierci komiwojażera, legendarnej sztuce wspomnianego już Arthura Millera. Aby odpowiednio się do niej przygotować, pojechał do Nowego Jorku, gdzie obejrzał na Broadwayu Dustina Hoffmana i tak się nim zachwycił, że próbował go w swoim przedstawieniu skopiować. Zanim wszedł na scenę, mama zapytała Phila, jakie nadzieje wiąże ze swoim występem. Syn odpowiedział jej, że chce owacji na stojąco; pragnie, żeby ludzie docenili wysiłek, jaki włożył w przygotowania do roli. I rzeczywiście, po zakończonym przedstawieniu cała publiczność wstała i wiwatowała na jego cześć. Wtedy stało się jasne, że temu chłopakowi aktorstwo jest po prostu pisane.
Pierwsze lata zawodowej drogi nie były jednak tak powalające, jak tamten wzruszający moment. Spektakle, w których występował, dostawały mieszane recenzje, a on sam grywał głównie ogony. Jego początki w filmie należały do równie niespektakularnych, ale stosunkowo szybko przyszedł przełom. W Zapachu kobiety wszyscy byli co prawda w cieniu niemiłosiernie szarżującego Ala Pacino, ale film okazał się hitem, więc wiele osób z branży zwróciło też uwagę na grającego krótki epizod Hoffmana.
Od pierwszego wejrzenia w aktorze zakochał się Paul Thomas Anderson i zaproponował mu występ w swoim debiutanckim pełnym metrażu Hard Eight. Rola niespecjalnie różniła się od tych, które Hoffman grywał wcześniej, ale najważniejsze, że Phil sprawdził się w niej znakomicie, dzięki czemu Anderson zaprosił go także do swojego następnego filmu. W wybitnym Boogie Nights jak w dziełach Altmana – bardziej liczy się cały, pokaźny zespół aktorski niż poszczególne role, ale Hoffmanowi i tak udało się szczególnie zabłysnąć. Jego Scotty balansuje na granicy komediowej karykatury i mógłby się nią bez wątpienia stać, gdyby nie niebywała wrażliwość Hoffmana. Phil przekuł pozornie komiczne gesty swojego bohatera w spójny obraz niepewnego własnej tożsamości młodego mężczyzny. Dzięki niemu, kiedy Scotty ugania się za nieodwzajemniającym jego uczucia bohaterem, patrzy się na niego nie z lekko złośliwym uśmieszkiem, a z dozą współczucia.
Niedługo po Boogie Nights Hoffman zagrał być może najlepszą rolę w swojej filmowej karierze. W Happiness Todda Solondza aktor najbardziej imponuje w chwilach ciszy przed burzą, podniecającego i jednocześnie bolesnego napięcia przed wyznaniem miłości oraz paraliżującego stresu przed wypowiedzeniem dawno przygotowanych zdań do słuchawki telefonu. Bohater Hoffmana z lęku wręcz zapada się w sobie, jego twarz przybiera kolor purpury, a charczliwego oddechu nie udaje mu się w żaden sposób uspokoić. Phil nie musi wypowiadać słów, bo reaguje całe jego ciało – tak szczerą fizjologiczną reakcję są w stanie osiągnąć tylko najwięksi z największych.
A że Phil do nich bez wątpienia należał, potwierdzał później w swojej karierze wielokrotnie. Żałuję, że nie mogłem zobaczyć jego teatralnych wcieleń, w których ponoć również często sięgał wybitności. Szczególnie dobrze przyjęty został Broadwayowski debiut Hoffmana w sztuce Sama Sheperda True West. On i John C. Reilly zagrali w niej parę rywalizujących ze sobą braci, a żeby dodać monotonnej teatralnej codzienności szczyptę pikanterii, postanowili zamieniać się rolami co trzy występy. Niedługo po premierze tej świetnie odbieranej sztuki (obaj aktorzy dostali za swe role nominacje do nagród Tony) Hoffman zaczął też wreszcie dostawać główne role w filmach. Najważniejszą z nich była oczywiście wspaniała rola w Capote’em. Phil nie tylko doskonale naśladował głos i gesty pisarza, ale wzbił się ponad prostą mimikrę. Stworzył fascynujący portret geniusza i manipulatora, wielkiego artysty i zagubionego wewnętrznie człowieka.
Hoffman był też wspaniały w Mistrzu Andersona czy Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz Lumeta – zresztą prościej byłoby wymienić te filmy, w których tak świetny nie był. Na koniec warto jednak powrócić do jego ostatniej teatralnej roli, która ściśle wiąże się z zarówno początkami kariery, jak i smutnym końcem. W 2012 roku Hoffman zagrał znów Willy’ego Lomana w Śmierci komiwojażera. Tym razem już nie na deskach szkolnego teatru, a na Broadwayu; reżyserował Mike Nichols. Oczywiście ponownie był w tej roli świetny, stawiano go w roli murowanego kandydata do Tony, ale statuetki ostatecznie nie zdobył. Co jednak istotniejsze, produkcja odcisnęła piętno na jego stanie zdrowotnym. Hoffman przeżył występy w roli Willy’ego ponoć na tyle mocno, że po ich zakończeniu zdecydował się zrobić przerwę od swojego tak ukochanego przecież teatru. Według kilkorga znajomych właśnie w okresie wystawiania spektaklu wrócił też do alkoholu, po raz pierwszy po ponad dwudziestu latach abstynencji. Czy to zatem ta sama rola, która rozpoczęła jego wspaniałą karierę, okazała się zwiastunem końca? Znów pozostajemy w sferze gdybań i domysłów, ale trudno nie dostrzec upiornej korelacji treści Śmierci komiwojażera z finałem życia Hoffmana. Na kartach sztuki Millera została przecież zapisana historia rozpadu człowieka, jego stopniowego osuwania się w nicość, niestety tak dobrze pasująca do historii samego Hoffmana.
Philip Seymour Hoffman zmarł 2 lutego 2014 roku w wieku 46 lat. Osierocił trójkę dzieci. Pozostawił po sobie kilkadziesiąt filmowych ról. Wiele z nich może rozbudzić w nas dokładnie to uczucie, jakiego doświadczył nastoletni Phil podczas wyjścia do teatru na Wszystkich moich synów. Za to powinniśmy być Philowi wdzięczni – ja jestem.