Łatwo zapomnieć, że komiksy to więcej niż superbohaterowie i Kaczor Donald, jeżeli wiedzę na ich temat czerpie się głównie z doniesień o kolejnych ekranizacjach. Świat komiksu jest jednak znacznie bogatszy, a czasami na ekrany trafiają historie, o których wie tylko wąskie grono zapalonych fanów. Takim przypadkiem jest Accident Man, który pierwotnie ukazywał się na początku lat 90. w tygodniku „Toxic!”.
Nie będę ukrywać, że nie znałem tej historii wcześniej, niemniej udało mi się do niej dotrzeć przed premierą filmu i ewidentnie aż się prosiła o wersję aktorską, ale tylko taką, w której wystąpiliby prawdziwi „sztukmistrze” walki wręcz. Kino akcji – a nawet bardziej same pojedynki bez użycia broni palnej – to, obok sztuki kręcenia filmów grozy, zagadnienie, które na przestrzeni lat zgłębiałem najintensywniej. Nie tylko poprzez oglądanie ogromnej liczby produkcji, ale też za sprawą literatury typu Fight Choreography: A Practical Guide for Stage, Film and Television czy They Fight: Classical to Contemporary Stage Fight Scenes, przeróżnych podcastów, kanałów na YouTube i uwag doświadczonych choreografów. Poznanie całego tego zaplecza wbrew pozorom nie jest korzystne, skutecznie utrudnia wczuwanie się we współczesne filmy akcji, w których sztuki walki nie mają już nic wspólnego ze „sztuką”.
Weźmy takiego Van Damme’a. Najpierw zdobył wiele tytułów na ringach i matach, a dopiero kilka lat później włamał się na posesję Sylvestra Stallone’a i zaczął ćwiczyć efekciarskie kopnięcia na jego podjeździe z nadzieją na angaż w filmie. To była standardowa ścieżka kariery w latach 80. czy nawet 70. – najpierw osiągnięcia, później szansa na ekranowy debiut. Billy Blanks, Jim Kelly, Bolo Yeung, Chuck Norris – oni wszyscy przebyli tę drogę. Dzisiaj większe znaczenie ma jednak nazwisko. To nic, że sześćdziesięcioletni Liam Neeson nie potrafi walczyć; to nic, że starcia Denzela Washingtona z Bez litości są zbyt chaotyczne, by dopatrzyć się, kto kogo uderzył. Liczy się persona firmująca film, nawet za cenę jakości.
Oczywiście cały ten dwuakapitowy wstęp jest po to, by podkreślić, dlaczego Pan „Wypadek” (niby dosłowne tłumaczenie tytułu, a jednak brzmi komicznie w porównaniu z oryginałem) wypada na tym tle znacznie lepiej. Żeby nie było jednak zbyt kolorowo, niemal zawsze tam, gdzie za kamerą stają specjaliści od okładania się po twarzach, fabuła kuleje i tym razem nie mamy do czynienia z wyjątkiem.
Scott Adkins to jeden z nielicznych współczesnych gladiatorów na miarę dawnych legend, których plakaty wisiały na każdej przesiąkniętej zapachem potu siłowni i w każdym garażu. Zdarzały mu się role w hollywoodzkich przebojach (ostatnio chociażby w Doktorze Strange’u), ale zawsze na odległym planie, gdzie oczekiwano od niego tylko kilku dobrze wyglądających kopniaków. W Panu „Wypadku” jest natomiast połączeniem typowego mściciela z… Rossem z Przyjaciół.
Wątek zemsty jest prosty, jak w przypadku Wicka czy Paula Kerseya – bliska osoba ginie, więc zbiry muszą ponieść konsekwencje. Jeżeli chodzi o Rossa, to nie mam na myśli wyłącznie wizualnego podobieństwa między Adkinsem a Schwimmerem. Postacie obydwu straciły partnerki na rzecz kobiet i obydwaj mają problem z zakończeniem relacji na rzecz związku lesbijskiego. O ile jednak w serialu był to element komediowy, o tyle tutaj przyszywa mu się dramatyzm, którego wagi nie sposób odczuć. Reżyser Jesse V. Johnson najwyraźniej ma tego świadomość, więc postanowił całe sto pięć minut podszyć narracją wyjaśniającą to, czego nie udało się ukazać bez słów. Dla filmu – czyli medium, które powinno czarować właśnie obrazem – jest to porażka i gdyby w roli głównej obsadzić Neesona, nikt nie byłby w stanie dotrwać do napisów końcowych.