Ore ore sza ba da ba da amore
Gdy słyszysz, że Krzysztof Krauze oraz Joanna Kos-Krauze, filmowe małżeństwo, prezentują nowy film, wiedz, że to jedno z najważniejszych tegorocznych wydarzeń w polskim kinie.
Marazm kina polskiego AD 2013 jest dobijający – raz na kwartał serwowane jest jakieś głośniejsze dzieło – początek roku to „Drogówka”, bardzo dobry ale najsłabszy film Smarzowskiego, a wiosna została przywitana przez „Układ zamknięty”, który nawet polubiłem. Reszta jakby się kompletnie nie liczyła w jakimś większym dyskursie: niewiele w mediach, jeszcze mniej na forach, ot pojawiły się i szybko zniknęły, zauważone przez niewielu, niezauważone przez masy całe. Jakby czas zastygł w miejscu w oczekiwaniu na „Wałęsę. Człowieka z nadziei” Wajdy (polecam plakat), który ma być hitem krajowym i eksportowym, który skupia na sobie uwagę wszystkich, bez względu na to, czy się kciuki trzyma, czy szyderczo buczy. Szum, który wokół siebie buduje, spycha na drugi plan filmy zdecydowanie bardziej warte uwagi.
Dość niepostrzeżenie, bez pompowania balona marketingowego, z ambitnym tematem i niebanalnym wykonaniem małżeństwo Krauze wraca po 7 długich latach z „Papuszą”, biografią słynnej poetki romskiej. To jedni z najważniejszych współczesnych polskich twórców, choć jednocześnie też takich, którzy nie mają zbyt wiele filmów na koncie – raptem cztery coś znaczące (nie licząc produkcji telewizyjnych). „Coś” – słowo klucz. To „coś” jest jednak na tyle wyjątkowe i bez wątpienia wpisane w historię rodzimej kinematografii, że nie docenić tego nie sposób, choć z cenieniem bywa różnie. Każdy ich film stawał się wydarzeniem, każdy zdobywał wiele nagród, zazwyczaj zasłużonych. Co ciekawe, każdy był świadectwem czasów, o których opowiadał – ludzie znani z imienia i nazwiska, z całym bogactwem społecznego tła za sobą, zostali wrzucani w wir czegoś, czego sami do końca nie rozumieją.
Ostatnie ich dzieło, „Plac Zbawiciela”, zbudził najwięcej kontrowersji ze względu na emocjonalny szantaż, jakiego dokonano podczas wiwisekcji problemu bohaterów – to boli, owszem, ale jednocześnie miało uwierać. I boleć, bardzo mocno. Sposób wywołania uczuć u widza jest mistrzowski i zawsze kojarzył mi się z psychologicznymi matactwami Larsa von Triera, co dla wielu osób jest nie do strawienia, a ja przede wszystkim tego typu emocji w kinie szukam, nawet jeśli wywołują niedowierzanie, irytację bądź wkurwienie. Ten sam trop był zresztą widoczny w „Długu”, najlepszym polskim filmie lat 90., obok „Psów” Pasikowskiego. Raz że to genialny portret emocjonalnego szantażu, a dwa – kawał dobrego scenariusza i pasjonującej, charakterystycznej reżyserii. W podobnym tonie, choć nie tak intensywnie, prezentowały się „Gry uliczne”, jeden z niewielu polskich filmów ze znakomicie zarysowaną i poprowadzoną intryga o proweniencji kryminalnej.
Trochę z zupełnie innej bajki był „Mój Nikifor”, bez którego XXI wieku w polskim kinie byłby zdecydowanie uboższy. Artysta kontra to, co za artystę powinno uchodzić, co w artysty głowie siedzi, co w społecznym wyobrażeniu artysty jest piękne, a co brzydkie. Pamiętam, że gdy zobaczyłem po raz pierwszy ten film, to po pierwsze byłem pewien, że widzę właśnie wybitną, ikoniczną rolę Krystyny Feldman, a po drugie, ze świecą szukać drugiego tak prawdziwego i – w swoim nieudawaniu niczego – szczerego kina o życiu w sztuce.
Podobnym tropem idzie PAPUSZA, którą niepostrzeżenie zobaczymy jesienią. Gdyby sugerować się dotychczasową działalnością duetu Krauze & Kos-Krauze, gdyby przyjąć za dobra monetę obrany temat, intrygujący teaser (poniżej) i recenzję Pawła T. Felisa z festiwalu w Karlowych Warach, to mamy do czynienia z najlepszym polskim filmem tego roku – mówię Wam!
Tym razem rzecz się rozchodzi o Cyganów i poetkę romską, Bronisławę Wajs, zwaną Papuszą. To jej biografia filmowa, ale jednocześnie – sugerując się słowami Joanny Kos-Krauze – zbiorowy cygański bohater. Papusza była pierwszą poetką cygańską w Polsce – świadomą tego, że nią jest. Mieszkając wśród analfabetów nauczyła się pisać i czytać. Tkwiąc w społeczności, w której obowiązuje surowy kodeks moralny, przekroczyła wiele granic. Tym samym stała się poetką wyklętą – Romowie oskarżali ją o zdradę „tajemnic cygańskich”, mając na uwadze głównie swój wyjątkowy język, który nie powinien domagać się spisywania i rozumienia, szczególnie przez tych, którzy do społeczności nie należą.
Krauze stworzyli film w języku romskim. Podobno z rwaną, nielinearną narracją, z pietyzmem odtwarzając 70 lat cygańskiej historii, ze znakomitymi rolami Jowity Budnik i Antoniego Pawlickiego, którzy intensywnie uczyli się romskiej kultury przez rok. Zwróćcie uwagę na piękne zdjęcia Krzysztofa Ptaka, który nie przestylizował kadrów, choć malarskość jest wyczuwalna. „Papusza” zapowiada się więc wybornie w każdym aspekcie. Trzymam kciuki za sukces, bo wszystko wskazuje na to, że film jest tego warty.