Krąg (1998) vs Krąg (2002)
Inaczej do tematu podchodzi Nakata, inaczej Verbinski. Ten pierwszy stawia na formalny minimalizm i realizm, co upodabnia jego film do produkcji telewizyjnej, choć maestrią w tworzeniu grozy mógłby stanąć w jednym rzędzie z Williamem Friedkinem. Verbinski natomiast kręci wysokobudżetowe, dopieszczone pod względem wizualnym kino, które od samego początku ma dać widzowi wrażenie A-klasowej produkcji. Twórca późniejszych Piratów z Karaibów myśli o horrorze w tych samych kategoriach jak o filmie przygodowym – należy oddać gatunkowi sprawiedliwość przez realizacyjną perfekcję i efektowność obrazu. Szlachetne podejście, choć w kinie grozy niekonieczne chodzi o wystawność. Akurat w tym przypadku nie będę czynił z tego zarzutu. Amerykański Krąg wygląda wspaniale, odchodząc od taniości i amatorskości, z jakimi horror często jest kojarzony.
Wolę jednak podejście Japończyka nie tylko dlatego, że w dobie rozpoczętej przez Krzyk rewitalizacji slasherów, oryginalny Krąg stanowił powiew świeżości i niespotykanego stylu. Ważniejsza od tego jest konsekwencja, z jaką Nakata trzyma w ryzach tę opowieść, starając się ograniczyć elementy fantastyczne do minimum, aby finał tym bardziej wstrząsnął widzem.
Proszę zauważyć, jak niewiele w azjatyckim oryginale jest scen, brzydko mówiąc, horrorowych; jak niewiele sytuacji, w których coś bezpośrednio grozi głównym bohaterom. Niebezpieczeństwo wisi nad Reiko (Nanako Matsushima) oraz jej byłym mężem (Hiroyuki Sanada), ale spełnienie groźby oddalone jest w czasie. Nieprzypadkowo najbardziej złowieszczymi momentami są te, kiedy na ekranie pojawiają się napisy odliczające koniec tygodnia; towarzysząca im muzyka (a raczej parę niskich dźwięków) skutecznie przypomina nam o zbliżającej się tragedii. Do tego momentu obserwujemy dziennikarskie śledztwo, unikające sensacyjności i niepotrzebnych epizodów. Oczywiście jest samo nagranie, kolaż surrealistycznych kadrów sugerujący niemożliwość nakręcenia takiego materiału przez człowieka. Jest i parapsychiczna zdolność, jaką posiada mąż, a za nim być może również syn głównych bohaterów, ale to, w jaki sposób się ona manifestuje, reżyser wyzyskuje bardziej za pomocą dźwięku niż obrazu. To wszystko nie podważa realizmu opowieści, raczej umacnia ją w prawdziwym świecie, gdzie przeklęta kaseta video nie powinna istnieć, a inności swojego eks należy się raczej wystrzegać. Jednocześnie Nakata wiele rzeczy pozostawia niedopowiedzianych, niejasnych nawet, każąc nam samym zgadywać, co mogą oznaczać.
Jak na ironię, dużo składniej i szczegółowiej poprowadzona intryga u Verbinskiego służy za podstawę wizji mocno nierealistycznej. Niby jest to nasza rzeczywistość, w której klątwa budzi sprzeciw poznawczy bohaterów, a jeśli Rachel (Naomi Watts) chce odnaleźć ratunek, musi porządnie wykonać swoją reporterską pracę (uwielbiam scenę, w której aktorka przedziera się przez opasłe woluminy prasowe). Ale świat zmienia się z chwilą, w której podejmuje ona decyzję o włożeniu taśmy do magnetowidu – liście na stojącym przed domem drzewie zabarwiają światło na czerwono, rzucając na wszystko krwawą poświatę. Nieco później w filmie Rachel atakuje rozszalały koń na promie, zapewniając sobie wyjątkowo makabryczny koniec. Sceny tej nie mogłoby być w japońskiej wersji, bo jej surrealizm lepiej współgra z przeklętym nagraniem niż rzekomym autentyzmem otoczenia. No i ten cudowny moment z muchą, którą główna bohaterka wyciąga z filmu. Według mnie kluczowe potwierdzenie tego, jak bardzo Amerykanin odchodzi od oryginału, gdzie dopiero w finale przekraczanie granicy między dwoma światami jest ukazane wprost. I u Nakaty jest to rzeczywiście nagłe, szokujące rozwiązanie, po mistrzowsku przygotowane i przeprowadzone. Verbinski rezygnuje z wielkiej niespodzianki na koniec, bo wie, że dla wielu widzów jest ona już spalona. Zamienia jeden wstrząs na kilka mniejszych, praktycznie nigdy nie chybiając celu, gdy chodzi o oryginalne pomysły. Kopiując oryginał, nie zawsze osiąga zadowalające efekty, czego najlepszym dowodem jest wspomniany prolog.
Nie wspominam nic o Sadako/Samarze, ubranej na biało postaci z czarnymi, długimi włosami, gdyż w jej przypadku różnic jest więcej niż podobieństw. Historia tej bohaterki w każdym z filmów działa dobrze, choć japoński oferuje coś więcej niż tylko kolejnego pamiętnego złoczyńcę z horrorów, wprowadzając ciekawą analogię między losami Sadako i jej bliskich, a sytuacją rodzinną Reiko. Pomijam jednak tę postać również z innego powodu. Krąg nigdy nie był o niej. Tak, ostatecznie to ona okazuje się być siłą sprawczą całego zła, a ratunku bohaterowie szukają w jej przeszłości. To również jej wizerunek jest znakiem rozpoznawczym serii czy wręcz symbolem całego nurtu J-horror. Ale w pierwszym filmie jest niczym więcej jak synonimem zagłady, nie pełnokrwistą bohaterką (to spróbują „naprawić” kontynuacje), a mroczną manifestacją zawiedzionych uczuć i nienawiści. Co nie znaczy, że łatwo ją zapomnieć.
Sadako zapewnia jeden z najbardziej niespodziewanych i przerażających widoków w kinie grozy, w chwili, gdy myślimy, że już nic złego nie może się stać. Łamie wszelkie reguły gry pokonując materię, czyniąc z telewizyjnego medium instrument zemsty i drogę ku wolności.
Tę jednak niekoniecznie należy rozumieć w sposób dosłowny. Krąg Hideo Nakaty jest prawdziwie strasznym filmem, ale również wiele mówiącym o strachu. O tym, w jaki sposób rodzi się i rozwija – czy to przez zasłyszaną miejską legendę, czy to przez obrazy, jakie budzą w nas niepokój, czy też świadomość własnej śmiertelności, zwłaszcza jeśli ktoś nam mówi, kiedy dokładnie umrzemy. Ujściem dla niego będzie straszenie kogoś innego. Nakata jest w tej diagnozie bezlitosny, wiedząc, że bez ofiar się nie obędzie.
Czy nie o tym samym mówi również Verbinski? Poniekąd tak, lecz w przypadku remake’u nie wybrzmiewa to równie mocno. Powód jest prosty – amerykańska wersja chce podtrzymać zainteresowanie widza efektownymi straszakami, nie pozostawiając sobie wystarczającego pazura na koniec. Oryginał zaś przez cały czas przygotowuje fundament pod wielki finał, kumulując grozę, aby mogła wybuchnąć w decydującym momencie. Gdy ten nadchodzi, boimy się nie na żarty, że zaraz coś wyskoczy z naszego ekranu. Film się kończy, a my nadal z podejrzeniem patrzymy na nasz telewizor. Czy nie po to oglądamy horrory?
korekta: Kornelia Farynowska