Kill List (2011)
Horror ma za zadanie straszyć. Wszystko inne jest drugorzędne. Stąd też Kill List w reżyserii Bena Wheatleya łatwo można uznać za sukces. Nie tylko sprawia, że widz kręci się niepewnie w fotelu, zanim jeszcze koszmar dosięgnie bohaterów filmu, ale również wywołuje autentyczne przerażenie w końcowych minutach. Miałbym jednak opory przed nazwaniem go jednym z najlepszych przedstawicieli kina grozy ostatnich lat. Jest to obraz intrygujący i niezwykle wymagający, przede wszystkich zaś straszny, lecz zawdzięcza to wyborom brytyjskiego reżysera i współscenarzysty, które w moim odczuciu wydają się kontrowersyjne. Znać jednak Kill List trzeba, choćby dlatego, że tym właśnie filmem Wheatley pojawił się świadomości widzów jako nowy talent, a wchodzącym właśnie na ekrany kin High-Rise wyraźnie celuje w pierwszą ligę.
Osiem miesięcy po nieudanym zleceniu w Kijowie płatny zabójca Jay (Neil Maskell) jest nadal niechętny do powrotu do pracy. Zamiast strzelać do ludzi woli siedzieć w domu i bawić się z synem. Ale pieniądze już się skończyły, kłótnie z żoną (MyAnna Buring) przybierają na sile, a jego partner Gal (Michael Smiley) ma na oku kolejną robótkę. Panowie przyjmują zatem ofertę tajemniczego klienta, który do podpisania umowy potrzebuje tylko paru kropel krwi Jaya; to już samo w sobie powinno dać naszym bohaterom do zrozumienia, że nie mają do czynienia ze standardowym zadaniem. Zakontraktowani na trzy różne zabójstwa nawet się nie spodziewają, gdzie ich to zaprowadzi.
Pierwszym, co rzuca się w oczy podczas seansu zaledwie drugiego kinowego filmu Wheatleya (pierwszym była czarna komedia Down Terrace z 2009 roku), jest wyraźny podział na trzy części: obyczajową, sensacyjną i horrorową. Zasiadając do oglądania Kill List jako kina gatunkowego, nieuświadomiony widz z pewnością przeżyje niemałe zdziwienie tym, że przez pierwsze dwadzieścia minut obserwuje dramat rodzinny z nieustannie wrzeszczącym na siebie małżeństwem. Mike Leigh mógłby być dumny z nerwowości, z jaką Wheatley otwiera swój film – Brytyjczyk Jay kłóci się ze swoją pochodzącą ze Szwecji żoną Shel praktycznie o wszystko, począwszy od swojej sytuacji materialnej, aż po brak papieru toaletowego. Sceny te są pełne realizmu, nie tylko dlatego, że reżyser rezygnuje ze wszelkich niepotrzebnych ozdobników formalnych, lecz również dlatego, że zostawiono aktorów samym sobie – sporo dialogów, jakie słyszymy, zostało wymyślonych na planie.
Taka prawda ekranu tylko wzmaga napięcie, które bierze się z sytuacji dla kina grozy niepodobnej. Każe jednak widzowi mieć się na baczności, niepewnemu tego, co wydarzy się później.
Wheatley płynnie przechodzi do części sensacyjnej, również stawiając na autentyzm, co przynosi wyjątkowo okrutne obrazy, jak rozłupywanie głowy za pomocą młotka. Reżyser nie cofa się przed tym, by zaprezentować taką scenę widzom od początku do końca, bez żadnych widocznych cięć montażowych, z naciskiem nie tylko na obraz, ale i przyprawiający o ciarki dźwięk. Katem jest tu Jay, ofiarą jeden z jego celów. Pytanie o sadyzm głównego bohatera schodzi na plan dalszy, bo szybko orientujemy się, że pozornie proste zadanie kryje w sobie coraz więcej wątpliwości. Być może obie te kwestie jakoś się ze sobą łączą, a Jay został wybrany właśnie przez swoją niepohamowaną agresję. To jednak nie tłumaczy, dlaczego każda z jego ofiar dziękuje mu przed śmiercią, ani czemu Fiona (Emma Fryer), dziewczyna Gala, rysuje dziwny symbol na lustrze w domu głównego bohatera. Ten brak odpowiedzi buduje niepewność, lęk, w końcu horror, taki najgorszego rodzaju, gdyż niepoznawalny, pozbawiony zasadności, celowości, a nawet logiki. I choć Lista płatnych zleceń (brzydki polski tytuł) nie straszy nas potworami, czujemy, że za całą intrygą stoją moce wykraczające poza ludzkie zrozumienie.
Reżyserowi udaje się wykreować niezwykle sugestywną, mroczną atmosferę, która pochłania widza bez reszty, nie dając jednak nic ponad to.
To mój główny zarzut pod adresem filmu Wheatleya – za bardzo chce on nas wystraszyć, korzystając z elips oraz niedopowiedzeń, nie dając w finale żadnego satysfakcjonującego powodu dla tej makabrycznej historii. Pozostajemy z domysłami, niejasnymi elementami, które na tle całej układanki sprawiają wrażenie oderwanych od całości; dla brytyjskiego twórcy liczy się tylko strach. Albo mu się poddamy, rezygnując z szukania sensu, albo zareagujemy niechęcią, a nawet gniewem na taką taktykę reżysera. Przy czym nie pozbawia on nas możliwości interpretacji obejrzanej fabuły. Jeśli ktoś zatem filmu nie widział, a nie chce sobie psuć zabawy próbą uporządkowania go sobie, niech nie czyta następnego akapitu.
Dla jednych Kill List będzie wyjątkowo niełatwą refleksją nad ciemną stroną ludzkiej natury, naszym dążeniem do samozagłady, dla innych obrazem walki z przeznaczeniem, gdy niemożliwe jest dojrzenie tzw. wielkiego planu, jaki konstytuuje nasz żywot. Można też dopatrywać się w horrorze Wheatleya pytania o sens życia człowieka bezbożnego, dla którego religia nic nie znaczy. To ostatnie zresztą ładnie koresponduje z innym brytyjskim filmem grozy, klasycznym już Kulcie (1973), gdzie główny bohater, osoba głęboko wierząca, również staje się marionetką w rękach wyznawców dziwnej religii. Znamienne, że obaj kończą na ołtarzu cudzej wiary. Finał podobny, choć nie całkiem – bohater tamtego filmu przynajmniej poznaje powód całej maskarady, Jay natomiast do samego końca pozostaje w niewiedzy, która jest bardziej dojmująca od najohydniejszych zbrodni, jakich się dopuścił.
Nihilizm rządzi kinem twórcy Kill List, co dało się również zauważyć przy jego kolejnych produkcjach – czarna komedia Turyści (2012) opowiadała o parze pozornie grzecznych i spokojnych kochanków, którzy mordują na swojej drodze każdego, kto burzy ich wizję doskonałego świata, a A Field in England (2013) był psychodeliczną wyprawą do XVII wieku, eksperymentem z niejasną fabułą, zasadzającą się na zniewoleniu grupy dezerterów przez diabelskiego alchemika. Nawet nakręcone przez Wheatleya odcinki Doktora Who odznaczały się dużo mroczniejszym rysem niż zazwyczaj. A teraz High-Rise, ekranizacja prozy J.G. Ballada, z gwiazdorską obsadą i stylistycznym przepychem, ale wcale nie mniejszym dążeniem do piętnowania człowieka za to, kim jest. Trudno jednak oderwać wzrok od dzieł Brytyjczyka, pomimo całej ich brutalności i zwątpienia w humanizm. Być może kiedyś się to zmieni, ale póki co całą jego filmografię można określić mianem „listy śmierci”.
korekta: Kornelia Farynowska