search
REKLAMA
Nowości kinowe

High-Rise

Jakub Koisz

12 kwietnia 2016

REKLAMA

Podnieś głowę, poszukaj wierzchołka. Nie widać, prawda? Zanim wejdziesz, musisz wiedzieć jedno – to wertykalne piekło. Na własne życzenie zaczniesz brać udział w wyścigu, który polega na skakaniu po piętrach, w kierunku zaspokojenia, ostatecznej, bardzo niejasno sprecyzowanej nagrody. J.G. Ballard w 1975 roku postawił przed czytelnikiem pytanie o to, czego pragniemy. Aspiracje. Awanse. Spełnienie. Zamknął to wszystko w metaforze budynku, opisał słowami, które wręcz pchają się, by przenieść je na język filmu. High-Rise Bena Wheatleya jest tego satysfakcjonującym dowodem.

Czterdzieści pięter wypełnionych betonem, szkłem, żelazem i dodatkowo wszystkim tym, co te przerażające scenerie (czemu przerażające? O tym pisałem w felietonie o fobiach w prozie Ballarda) czyni mieszkalnymi, czyli luksusowe apartamenty, centra handlowe, parki rozrywki. W takiej właśnie utopii żyje dr Robert Laing, nasz filmowy przewodnik po Wieżowcu, samowystarczalnym budynku, w którym każde piętro jest gratyfikacją za przeskok klasowy.

Laing nie jest jednak kryształowym gospodarzem, bo całkiem szybko odkrywamy, że swoje za paznokciami ma. Wieżowiec to taki organizm, w którym nikt nie przewidział, iż te drobne słabości, klaustrofobicznie zamykane w betonowych ścianach, spęcznieją do krytycznej granicy. Jeszcze nie wybuchem, ale preludium do pandemonii, jest zagadkowa śmierć jednego z mieszkańców. Chaos narasta, demaskując jeden za drugim te sztucznie uśmiechy u ludzi niezdolnych do odczuwania satysfakcji. W wertykalnie skonstruowanym społeczeństwie kastowym, gdzie każde wahanie czy upadek odczuwalne są po stokroć, szaleństwo to nic innego jak kompensacja. Więc sobie kompensują.

mgid-uma-image-logotvW pewnym momencie może się jednak wydawać, że film Bena Wheatleya chce powiedzieć za dużo na raz, bo niby to psychoanaliza, niby swoiste urban fantasy, a przecież należało jeszcze zaangażować widza w poszukiwanie w tym wszystkim siebie. Reżyser wybiera przekład prawie jeden do jednego, pozostawiając również epokę, w której osadził akcję w duchu stylistyki książki.

Te pełne nadziei w przebudowę świata lata siedemdziesiąte są w High-Rise na szczęście nie tylko bajerem, dzięki któremu mogliby wykazać się kostiumolodzy i scenografowie, ale właśnie – kolejną metaforą, tą najsubtelniejszą. To mogłoby się zdarzyć, może nie w takiej scenerii, może nie pokryte tak grubą warstwą groteski przechodzącej wręcz do LSD-owego surrealizmu, ale nieprzyjemnie się robi w fotelu kinowym, gdy zaczynamy dostrzegać w postaciach samych siebie.

I tutaj zasługa Wheatleya największa – o ile proza brytyjskiego pisarza to wręcz gotowy materiał do rysowania fizycznych, urbanistycznych pułapek, to mniej więcej w drugim akcie pozwolił sobie snuć domysły na temat kruchości naszego humanizmu. Dusze w High-Rise zaczynają drżeć, gęby krzyczeć, a szaleństwo narastać, co świetnie oddaje skacząca między powagą a wręcz wyjętą z Mechanicznej pomarańczy skocznością ścieżka dźwiękowa Clinta Mansella.

Tomowi Hiddlestonowi bardzo jest wygodnie w szytych na miarę garniturach protagonisty. Uroczy, zabawny, wręcz starający się, abyśmy go lubili jako gospodarza. I oczywiście kolejny strzał w dziesiątkę w karierze zawodowej aktora. Sienna Miller, niczym konstrukcja fabuły w tym filmie, gra tutaj postać, której zgłębianie to czysta przyjemność, ale nie można odbierać widzowi przyjemności obcowania z tą seksowną katastrofą, więcej więc nie napiszę. Na “bliższym drugim planie” rozpycha się również Luke Evans, który czasami nieco za bardzo szarżuje.

High-Rise2

Wheatley stosunkowo szybko zdziera płaszcz pozorów i przedstawia ekstremistycznie dosadną wizualnie jatkę, jeśli wziąć pod uwagę, że najpierw wszystko próbuje być ładne i schludne, aby potem rozpadać się kawałek po kawałku. Kontrolowany jednak jest to chaos, bo montaż przyśpiesza wraz z rozpadem porządków, nigdy nie tracimy empatii dla bohaterów, jakiekolwiek granicę między zwierzęcym a człowieczym by pokonywali. Laurie Rose wykonał bardzo dobrą pracę, rejestrując nam tę klaustrofobię. Jeśli miałbym rzucać komunałami, które pojawiają się tu i ówdzie w recenzjach, że High-Rise to niby takie zmartwychwstanie Kubricka, najbardziej czuć to w schludnych, skoncentrowanych na nienachlanych metaforach kadrach brytyjskiego operatora. Bo choć High-Rise może wydawać się niektórym (szczególnie nieprzygotowanym do krytyki ich hedonizmu) niejasnym, ale eskapistycznym paszkwilem na współczesność, to robi dokładnie to samo, co proza Ballarda – rysuje rzeczywistość, która zaciska nam pętlę na szyi. Ładne jak kropla krwi na mankiecie i przy tym wszystkim mądre. Warto.

REKLAMA