search
REKLAMA
Zestawienie

Oceniamy WSZYSTKIE filmy z serii JAMES BOND

James Bond powrócił w 25. odsłonie – oceniamy wszystkie z nich.

REDAKCJA

3 października 2021

REKLAMA

W obliczu śmierci (1987)

Jacek Lubiński: W obliczu śmierci AKA Żywe światło dnia to kolejna zmiana twarzy najsłynniejszego agenta MI-6, a zarazem obranie nieco poważniejszej, bardziej realistycznej stylistyki jego przygód, które dziś mogą przypominać mieszankę późniejszych odsłon z Craigiem i Bourne’a (lokacje są zresztą podobne). Wcielający się w Bonda Timothy Dalton nie jest już takim dowcipasem i radosnym kobieciarzem jak Moore. Bardziej wyrachowany, a jednocześnie ludzki w swoich działaniach, otrzymał jedną z ciekawszych fabuł – pozbawioną typowych dla Moore’a wygłupów (jak to dobrze, że wycięto scenę z latającym dywanem), za to o mocno osobistym wydźwięku, z ładnie poprowadzonym, acz ciut zachowawczym wątkiem romantycznym. Osobistym okazał się ten projekt również dla Johna Barry’ego, gdyż stanowił ostatni z serii, do którego muzykę napisał (pojawia się też przed kamerą, w finalnej scenie dyrygując orkiestrą). Być może dlatego jest ona uważana za jedną z najlepszych ilustracji w cyklu, zwieńczoną w dodatku aż dwiema równie udanymi piosenkami. To samo można napisać o całym filmie, który już od świetnego prologu ogląda się jak rasowe kino sensacyjne czasów zimnej wojny, z okazjonalnym tylko użyciem gadżetów (niezły nowy model Astona Martina). Tak rasowe, że chwilami gdzieś wręcz zanika ten bondowski klimat, zabijany trochę także przez samego Daltona, który gra z powagą godną Szekspira – jakby nie mógł się jeszcze do końca odnaleźć w roli. Rozczarowuje i finał, zbyt dziecinny na tle reszty. Niemniej to i tak górna półka dwóch zer i siódemki.

Filip Pęziński: Nowe otwarcie serii – czym zawsze niejako jest recast głównej postaci – i mnie przypadło do gustu. Rzeczywiście mówimy tu o niewątpliwie dużo bardziej poważnym tonie całości, co wynika z głównego celu twórców oraz gwiazdy filmu, czyli przywrócenia serii do korzeni, powrotu do spuścizny Iana Fleminga. Widać to w przyziemnej szpiegowskiej intrydze, widać to w dużo poważniejszym i ludzkim agencie 007, widać to w końcu w ograniczeniu do minimum gadżetów dostarczanych przez Q. Wszystko to zadziało niewątpliwie na plus. Od siebie dodam, że wspomniany przez kolegę zachowawczy wątek miłosny według wielu był wynikiem czasów, w których powstawała produkcja: smutnej ery AIDS. Rozwiązły i kochliwy Bond nie był po prostu mile widziany. Reasumując: poważny, wciągający film, wyraźnie zapowiadający rychły koniec zimnej wojny i wejścia w nową erę kina rozrywkowego. Swoiste Casino Royale lat 80.

Licencja na zabijanie (1989)

Jacek Lubiński: Kontynuacji sensacyjnej stylistyki ciąg dalszy. Tym razem dobór aktorów, lokacji oraz ubarwiona surową muzyką Michaela Kamena przyziemna i krwawa intryga idealnie wpisują 007 w czasy Szklanej pułapki i Miami Vice. Efektem tego pierwszy i jedyny w historii Bond z R-ką – mimo kilku okazjonalnych głupotek twardy i bezkompromisowy, z czym bardzo mu do twarzy. Dość napisać, że James mści się w tym filmie i czyni to w sposób naprawdę zimny i wyrachowany. I ogląda się to świetnie, głównie ze względu na doskonałego Daltona, który już na dobre wszedł w skórę Bonda – aż szkoda, że nie dane mu było pociągnąć jeszcze tej roli. Oprócz niego uwagę przyciągają zarówno wywołujący ciarki na plecach przeciwnicy w osobach bezwzględnego Roberta Daviego i młodziutkiego Benicia Del Toro, jak i cudowny duet pięknych pań: Carey Lowell i Talisy Soto, pomiędzy którymi sam James nie potrafi wybrać – i trudno mu się dziwić. Jest tu co prawda kilka mniej trafionych pomysłów (wojownicy ninja) lub niewykorzystanych, słabo zarysowanych wątków (świątynia), a dolepione do całości dwie wesołe piosenki (same w sobie niezłe) zdają się nie pasować do wypracowanego klimatu. Ale nie potrafią one zabić finalnego efektu, który bez problemu stawiam pośród moich ulubionych przygód brytyjskiego agenta.

Filip Pęziński: Jeden z moich zdecydowanie ulubionych Bondów. Zgodzę się, że widać tu wpływy kina i telewizji lat 80., ale czuć też na karku zbliżającą się kolejną dekadę, która poprzez takie produkcje jak Batman Tima Burtona, Chłopcy z ferajny czy trzeci Ojciec chrzestny zabierze nas w dużo mroczniejsze, bardziej krwawe i mniej kompromisowe tereny kina głównego nurtu. Znakomicie odnajduje się w tej konwencji Timothy Dalton, który jeszcze mocniej rozwija mroczną stronę agenta 007 (tutaj pozbawionego zresztą tytułowej licencji), ale na pewno trzeba docenić też resztę obsady. Robert Davi i Benicio Del Toro to rewelacyjni antagoniści, a Carey Lowell i Talisa Soto to zdecydowanie jedne z moich ulubionych dziewczyn Bonda. Rzeczywiście, wkradają się tu pewne niespójne z konwencją elementy, ale ostatecznie trudno coś Licencji na zabijanie zarzucić. Szczególnie po fantastycznym finale z Bondem podpalającym w krwawej zemście swojego adwersarza.

GoldenEye (1995)

Jacek Lubiński: Nowy świat, nowy Bond, w którego w końcu wcielił się Pierce Brosnan, brany pod uwagę już w latach 80. Jego 007 musiał wpasować się we wciąż zmieniającą się rzeczywistość, jednocześnie zachowując ducha serii. I udało się, choć z pewnymi zmianami, które czuć już w mocno feministycznie nacechowanym scenariuszu (po raz pierwszy nie mającym nic wspólnego z powieściami Fleminga) oraz w muzyce utrzymanej bardziej w stylu jej autora – Francuza Erica Serry, będącego u szczytu popularności po premierze Leona – niż Bonda. Nigdy jednak nie miałem z tym stylem problemów, bo dobrze zgrywa się z filmem, którego wszystkich pozostałych elementów też nie potrafię nie lubić lub wręcz ślepo kochać (nasza Iza – wiadomo). Mimo iż w kilku momentach swej nieskrępowanej zabawy w postkomunistycznych klimatach – jakże pociesznej w porównaniu z Daltonem – produkcja ta zestarzała się bardziej od niektórych części z Connerym, to nadal stanowi świetnie wyważoną rozrywkę, na której nie nudzę się ani przez chwilę. No i ta piosenka przewodnia ze słowami grupy U2 oraz w wykonaniu Tiny Turner, która ubarwia fenomenalną, zdecydowanie najlepszą z dotychczasowych czołówkę – klasa sama w sobie.

Filip Pęziński: Jeden ze zdecydowanie najważniejszych filmów serii, który nie dość, że wyciągnął ją cało z niemałego zakrętu (między GoldenEye a poprzednią odsłoną jest aż sześć lat przerwy, podczas której skończyła się przecież zimna wojna), to jeszcze na kilka dobrych lat wprowadził Bonda na nowy, nieco postmodernistyczny poziom. Skąd ten wniosek? Bond Pierce’a Brosnana przestał być dzieckiem swoich czasów, ale reliktem poprzedniej epoki, potworem Frankensteina stworzonym z elegancji Connery’ego, wrażliwości Lazenby’ego, poczucia humoru Moore’a i bezwzględności Daltona. Mieszanka okazała się wybuchowa, ale zdecydowanie w pozytywnym znaczeniu. Film Martina Campbella (co ciekawe, lata później Campbell nakręci Casino Royale) to wzorowe kino akcji, które działa na absolutnie każdym poziomie i dziś jest tytułem po prostu kultowym.

Jutro nie umiera nigdy (1997)

Jacek Lubiński: W porównaniu do poprzednika to film o wiele bardziej zachowawczy i pod wieloma względami ambitniejszy w swym przekazie – wręcz wyprzedzający swe czasy, jeśli idzie o rolę współczesnych mediów w kreowaniu rzeczywistości (można sobie tylko wyobrazić, jak fabuła wyglądałaby dziś). Po raz kolejny pokazał klasę Brosnan, który czuje się tu jak ryba w wodzie. Zwycięsko wypadła też muzyka Davida Arnolda, dla którego był to angaż życia i początek stałego etatu (kompozytora polecił producentom John Barry). Do tego świetne sceny pościgów, tradycyjnie kilka pomysłowych gadżetów i ponownie udany duet hitowych piosenek oraz zgrabny wątek kolejnej utraconej miłości 007 (jak on może spać po nocach, mając te wszystkie kobiety w pamięci?). Lecz potencjał został niewykorzystany. Twórcy wyraźnie nie mogą się zdecydować, w którym kierunku pójść, więc na ekranie panuje spory chaos, co widać zwłaszcza w bezsensownym finale, sprowadzonym do ciągłej strzelaniny rodem z Nagiej broni. Przygoda z tego, i owszem, dynamiczna, pełna intrygujących pomysłów, ale mocno niezgrabna, traktująca wszystko po łebkach i pozbawiona konsekwencji. Taka, do której fragmentów wolę wracać bardziej niż do całości.

Filip Pęziński: Nie podzielam entuzjazmu kolegi i w kontynuacji GoldenEye widzę głównie słabsze elementy. Rzeczywiście, motyw magnata medialnego jako przeciwnika jest ciekawy, ale cała reszta już szalenie generyczna, pozbawiona pazura, a nawet energii. Sceny akcji nie angażują i nie zapadają w pamięć, dawno też Bond nie działał w otoczeniu tak nieciekawych postaci kobiecych. Koniec końców z filmu w pamięci pozostaje głównie sterowany komórką samochód (a raczej pozostał w głowie mnie, bo pierwszy raz oglądałem film jako kilkulatek). Nie nazwę Jutro nie umiera nigdy najgorszym odcinkiem ery Pierce’a Brosnana, ale zdecydowanie najmniej chętnie wracam do tej odsłony jego przygód.

Świat to za mało (1999)

Jacek Lubiński: Po tylu latach obecności na dużym ekranie przyszło wprowadzić Bonda w nowe milenium. I udało się to całkiem nieźle, bo choć film bywa głupawy i przesadzony (chociażby motyw zastępcy Q, który pojawia się niestety po raz ostatni u boku 007), to sprawnie łączy typowe dla serii tricki z bardziej poważnymi motywami. Tych ostatnich nie eksploruje przesadnie, wykładając w dodatku kawę na ławę, przez co znowu można czuć spory niedosyt emocjonalny. Ale to w końcu Bond, czyli przede wszystkim rozrywka nastawiona na efektowną akcję, egzotyczne plenery, fikuśne gadżety i piękne kobiety – i wszystko to znajdziemy tu w odpowiednich ilościach. Można jedynie żałować, że pośród nich ginie odrobinę Robert Carlyle, który gra jednego z ciekawszych i bardziej bezwzględnych czarnych charakterów w historii, zupełnie jednak niewykorzystanego. Zresztą cały ten film, choć stanowi solidną odsłonę serii, wydaje się niezamierzenie odzwierciedlać swój tytuł – te wszystkie światowe atrakcje to za mało.

Filip Pęziński: Bardzo cenię tę odsłonę przygód Jamesa Bonda o twarzy Pierce’a Brosnana. Po pozbawionym energii poprzedniku udało się znów wskoczyć serii na odpowiednie tory. Świat to za mało to świetne kino rozrywkowe z dobrym pomysłem, świetnymi antagonistami, galerią urokliwych postaci kobiecych, emocjonującymi sekwencjami akcji i w dodatku rewelacyjną piosenką tytułową wraz z towarzyszącym jej openingiem. Cieszy również rozwinięcie postaci M. Oczywiście, kilka scen jest nieco przegiętych, a pewne pomysły zwyczajnie chybione, ale każdorazowo bawię na tej produkcji po prostu doskonale. Udane wprowadzenie Bonda w nowe milenium.

Śmierć nadejdzie jutro (2002)

Jacek Lubiński: Specyficzny jubileusz 007 – 40. urodziny słynnego agenta zeszły się z 20. filmem serii – okazał się ostatnim występem Brosnana w tym wcieleniu. Aktor nie mógł trafić na gorsze pożegnanie z brytyjskim szpiegiem, gdyż przy rozbuchanym budżecie nie był to sukces kasowy. Okrzyknięty został też jednym z najgorszych Bondów w historii, co bezpośrednio doprowadziło do odnowienia formuły i opóźnienia produkcji kolejnej części. I trudno się temu dziwić, gdyż twórcy wyraźnie przeskoczyli rekina, upychając fabułę po brzegi wszystkim, czym tylko się da – przebajerzonymi gadżetami, przesadzoną intrygą, przekombinowaną akcją, cudacznymi postaciami i nawiązaniami do poprzednich odsłon. Atrakcji jest tutaj tyle, że dosłownie głowa boli. Wespół z kiczowatą otoczką (CGI kula na otwarcie, dziwaczne slow-motion czy koszmarna piosenka przewodnia – nie wiem, jakim cudem nominowana do Złotego Globu) oraz zbyt długim czasem trwania jest to ciut męczące doznanie, kompletnie niewiarygodne we własnych ramach. Po latach jednak patrzę na to wszystko przychylniejszym okiem. Wszak sporo tu naprawdę solidnych wątków (Bond w niewoli, zdrada) i znakomitych scen (prolog, pojedynek na miecze). Jedyne, czego zabrakło, to nieco umiaru w ich dawkowaniu i bardziej rygorystycznego montażu.

Filip Pęziński: Po 40 latach i 20 filmach pierwsza era przygód Jamesa Bonda dobiega końca. Jubileuszowy Bond z jednej strony po brzegi upchany był nawiązaniami do poprzednich odsłon serii, co dla fanów marki z pewnością stanowiło nie lada rozrywkę, z drugiej jednak absurdalne i przegięte (nawet jak na tę serię!) elementy – wymienione już przez Jacka, sprawiły, że Śmierć nadejdzie jutro miejscami mało wspólnego ma z agentem 007, którego pokochaliśmy. Osobiście całkiem lubię ten film, ale z pewnością w ramach tzw. guilty pleasure, bo mimo kilku dobrych scen (wspomniany prolog) i przekonującej obsady z perspektywy typowo kinofilskiej zostaje tu niewiele. Dodam tylko, że sam akurat jestem fanem piosenki Madonny z napisów początkowych, ale rozumiem, że – ponownie! – z Bondem mało ma ona wspólnego.

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA