O MIŁOŚCI i NIENAWIŚCI. Dwadzieścia lat po premierze MROCZNEGO WIDMA
Ataku klonów i Zemsty Sithów nie powtarzam wcale, ale, o dziwo, Mroczne widmo nadal w jakiś sposób na mnie oddziałuje. Bez zastanowienia mogę wyrecytować listę wad i bolączek tego filmu: koślawy scenariusz, w którym brakuje wyraźnego głównego bohatera, za to roi się od opisowych, drętwych dialogów; próba upchnięcia zbyt wielu wątków i tematów, co przekłada się na niespójny charakter całości, gdzie długie polityczne debaty mieszają się z błazeńskimi scenkami komediowymi; kiepsko dobrany wykonawca roli młodziutkiego Anakina (to nie jest wina aktora, który ponoć traumę z krytyki odczuwa do dziś, ale zaledwie dwa lata później dostaliśmy idealnie dobranego i pokierowanego Daniela Radcliffe’a w roli Harry’ego Pottera!); natrętne komputerowe efekty specjalne, które w dniu premiery mogły się podobać, ale z biegiem czasu i rozwoju technologii straciły swoją moc, a było ich za dużo i stanowiły zbyt integralny element historii, by je lekceważyć; kiepska reżyseria George’a Lucasa, który po dwóch dekadach przerwy w zawodzie po prostu stracił dar opowiadania opowieści, i tak dalej, i tak dalej. A nie biorę nawet pod uwagę samych pomysłów co do losów postaci i całego świata. A jednak, wbrew logice (lub w wyniku jej braku) w moim myśleniu o tym uniwersum Mroczne widmo bardziej lubię, niż go nie lubię. Dlaczego? Cóż… odpowiedzi są trzy, a tak naprawdę jedna: sentyment, sentyment i jeszcze raz sentyment. To wielka siła, która pozwala nam patrzeć na niektóre rzeczy w nieco inny sposób niż na inne.
Jest taki film Federico Felliniego, Amarcord. Podobno w dialekcie romańskim to słowo znaczy „pamiętam”. Reżyser opowiada w nim o mieszkańcach Rimini – swojej rodzinnej wioski z czasów przed wybuchem drugiej wojny światowej. Fellini pokazuje bohatera zbiorowego, małomiasteczkowych Włochów, z jednej strony obarczonych mrocznym widmem (nomen omen) faszyzmu, a z drugiej – prowadzących swoje życie z dnia na dzień, nierozerwalnie związanych z naturą, porami roku, pogodą, boskim porządkiem świata rozciągającym się między urodzinami a śmiercią. Mimo że Fellini opowiedział historię na poły biograficzną, film przesiąknięty jest magicznym, nienaturalnym klimatem. Wszystko wydaje się przesadzone, przeinaczone, odrealnione, niemal groteskowe. I tak w istocie jest – reżyser nie opowiada o tym, co się wydarzyło w Rimini lat trzydziestych, tylko o tym, w jaki sposób to zapamiętał. Stąd – “amarcord”.
Powyższa dygresja to oczywiście dowód, że zdarza mi się obejrzeć coś poza science fiction, ale też próba wytłumaczenia wrażenia, jakie towarzyszy mi za każdym razem, gdy widzę kadry z Mrocznego widma. Początkowe napisy z uderzającą muzyką Johna Williamsa, kosmiczny statek na tle czarnego, gwieździstego nieba, pustynny piasek Tatooine, charakterystyczne przejścia montażowe w postaci zwijanych rolek taśmy, hasło „niech Moc będzie z tobą”, drugie hasło – „mam co do tego złe przeczucia”, popiskiwanie R2-D2, cockney C-3PO i samo brzmienie nazwiska Skywalker. Te wszystkie rzeczy są ze mną większość mojego życia, podobnie jak Mroczne widmo. Cyniczna część mnie dostrzega katastrofę realizacyjną, jaką jest epizod I, i chciałaby go pewnie regularnie besztać, ale ten dziesięcioletni dzieciak pamięta – i dobrze wspomina – niepowtarzalne wrażenia z kinowej sali w odległym roku dziewięćdziesiątym dziewiątym.