Niedocenione ARCYDZIEŁA science fiction
Science fiction jest jak wino. Im starsze, tym lepsze. Oczywiście zdarzało się (i wciąż się zdarza), że film przynależący do omawianego gatunku od razu po swojej premierze okrzyknięty zostawał tzw. arcydziełem. Niemniej najczęściej działo się tak, że na każdy wielki fantastycznonaukowy hit przypadała co najmniej jedna mała perła. Bladła ona jednak w obliczu sąsiadującej w kalendarzu, rozbijającej box office superprodukcji i w rezultacie była niesłusznie pomijana przez widzów oraz nierzadko kryminalnie niedoceniana przez krytyków. Następnie mijały lata i okazywało się, że film, który w momencie swojej premiery pozostawiliśmy bez należytej uwagi, dziś można określić mianem arcydzieła. Poniższe zestawienie to tytuły, które najchętniej zebrałbym w boks blu-rayów i wydał pod enigmatyczną nazwą: niedocenione arcydzieła science fiction.
Podobne wpisy
Przymiotnika „enigmatyczną” użyłem powyżej nie bez przyczyny. Okazuje się, że wyrazy „science fiction” w przedstawionej nazwie mojego wymarzonego zestawu płyt stanowią paradoksalnie najbardziej precyzyjną część tegoż tytułu. Czym jest bowiem arcydzieło kinematograficzne, a także jak zmierzyć niedocenienie produkcji filmowej? Oba terminy, które stanowią przecież główne kryterium wyboru poniższych tytułów, wymagają pewnych wyjaśnień. Zacznijmy od kwestii tzw. arcydzieła. Nie mam oczywiście zamiaru wchodzić tu i teraz w zagadnienia teoretyczne i zastanawiać się, czy film należy traktować jako dzieło sztuki oraz czy powinno się przyrównywać tę dziedzinę kultury do np. muzyki czy malarstwa, w których występowanie arcydzieł jest niekwestionowalne. Pragnę natomiast wyłącznie przedstawić mój tok rozumowania w tej materii. Arcydziełem kinematograficznym nazywam więc film, który wraz z pierwszym seansem pochłonął mnie, oczarował i przerósł oczekiwania. To produkcja, którą zapragnąłem racjonalizować, a więc badać od każdej możliwej strony. I chociaż w następstwie tych badań film taki uległ rozszyfrowaniu, to każdy kolejny seans utwierdzał mnie w przekonaniu, że za pierwszym razem obcowałem z czymś wyjątkowym. Niedocenieniem z kolei jest w moim mniemaniu doznanie przez tytuł, którym się zafascynowałem klęski w box office, zebranie przez niego niesprawiedliwie negatywnych ocen u światowych krytyków lub wrażenie, że został on zapomniany. Teraz możemy zaczynać i otworzyć wreszcie stalowe pudełko z niedocenionymi arcydziełami science fiction.
Projekt Forbina (1970)
Projekt Forbina Josepha Sargenta to bezpretensjonalne science fiction, osadzone na tle zimnowojennego konfliktu mocarstw. Tytułowym projektem amerykańskiego doktora Charlesa Forbina (Eric Braeden) jest superkomputer „Colossus”, który ma zastąpić ludzi zawiadujących dotychczas systemami rakietowymi Stanów Zjednoczonych. Taki był oczywiście plan naukowca, jednak niesforna maszyna – wkrótce po premierowym uruchomieniu i znalezieniu sobie radzieckiego brata (siostry?) bliźniaka „Guardiana” – zaczyna płatać Forbinowi, prezydentowi USA (przypominającego JFK), Kremlowi i w rezultacie całemu światu śmiertelnie niebezpieczne figle. „Colossus” nie panikuje, nie wątpi, nie odczuwa winy. Zniszczenie czegoś i kogoś to dla niego wyłącznie algorytm, a do tego maszyna uczy się szybciej, niż się tego spodziewano. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy powyższy opis można skwitować słowem rozkapryszonego i rozpieszczonego dzieciaka: „było!”. Warto jednak pamiętać o dacie powstania filmu Sargenta. Mając to na uwadze, z łatwością dostrzeżemy, że Projekt Forbina mógłby być ojcem Terminatora. W końcu lat 60. XX wieku wymagało to dodatkowo wyjątkowej wyobraźni. Jej wyraz dał w 1968 roku Kubrick za sprawą słynnej 2001: Odysei kosmicznej i dwa lata później Sargent zapomnianym i przeoczonym Projektem Forbina właśnie. W omawianej produkcji na uwagę zasługuje sposób budowania napięcia przez jego twórców. Film wciąga widza w wir wydarzeń i do samego końca pozostawia go na skraju fotela. A to wszystko bez uciekania się do efektownej akcji, lecz wyłącznie za sprawą dialogów, inteligentnego humoru i trzech lokacji wypełnionych artefaktami SF, czyli migoczącymi diodami, ekranami służącymi do wideorozmów, klawiaturami przypominającymi maszyny do pisania i przepięknym, surowym „Colossusem” wydającym ludziom polecenia „na piśmie”. Arcydzieła poznaje się również po ich ponadczasowości, a liczący sobie równo pięćdziesiąt lat Projekt Forbina jest wciąż zaskakująco aktualny i przerażający.
Niemy wyścig (1972)
Spacerowałem kiedyś po lesie. Mijały godziny, a ja beztrosko szedłem, wdychając świeże powietrze. W pewnym momencie usłyszałem wzburzony męski głos. Zdezorientowany rozejrzałem się wkoło, ale poza mną i człowiekiem ubranym w zielony strój i posiadającym broń nikogo innego nie zauważyłem. Okazało się, że przypadkowo wszedłem w granicę rezerwatu przyrody, którego strzegł właśnie ten mężczyzna. Jego głos skierowany był do mnie. Krzyczał, nie przebierając w słowach, abym natychmiast stamtąd zmiatał, bo inaczej pożałuję, że się w ogóle urodziłem. Usłuchałem jego niegrzecznych życzeń i poszedłem we wskazanym kierunku. Wracając do domu, długo myślałem o tym człowieku. Wariat czy miłośnik przyrody? Szaleniec czy ekologiczny superbohater? Może jedno i drugie? Dlaczego jednak o tym piszę? Facet ten przypomniał mi bowiem o bohaterze filmu Niemy wyścig – Freemanie Lowellu (Bruce Dern). On również strzeże przyrody, a raczej tego, co z niej pozostało po katastrofie na Ziemi. Ba! Freeman w imię ekologii jest nawet w stanie zabić drugiego człowieka. Czy w czasach szerzącej się głupoty ludzkiej, powodującej ogromne szkody w środowisku, uzasadnionym jest mordowanie takich jednostek? Jak daleko może posunąć się ekologiczny romantyk? Niemy wyścig to mądra lekcja dla nas wszystkich. Niezwykle intrygujący jest tutaj pomysł połączenia hippisowskiego umiłowania natury z kwestiami przekraczania moralnych granic oraz wykorzystywania technologii w celu przywrócenia naturalnego porządku. Taki miszmasz raczej nie powinien działać, ale w filmie Douglasa Trumbulla sprawdza się znakomicie.
Świat na drucie (1973)
Świat na drucie Rainera Wernera Fassbindera to ponad trzygodzinna, podzielona pierwotnie na dwie części produkcja telewizyjna z 1973 roku, która stanowiła podwaliny słynnego Matriksa Wachowskich, a także mniej znanego Trzynastego piętra Josefa Rusnaka. Welt am Draht to adaptacja powieści Daniela F. Galouyea Simulacron-3 zadająca widzowi znane między innymi z wymienionych wyżej produkcji pytania o prawdziwość świata, w którym żyjemy. Próżno u Fassbindera szukać jednak wartkiej akcji i zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. Mamy tu bowiem do czynienia z gatunkiem science fiction w wersji głęboko filozoficznej. Świat na drucie stanowi źródło intelektualnej i wizualnej przyjemności. Wolne tempo, retro scenografia, niestandardowe ujęcia, frapująca gra aktorska to elementy składające się na dzieło, które należy kontemplować i które jest jednocześnie na wskroś fassbinderowskie. Czy nasze rzeczywiste życie jest tylko symulacją? Czym w ogóle jest rzeczywistość? Co w takim razie jest jedynie iluzją? Kto nami steruje? W jakim celu? Znów możemy wrócić do platońskiej jaskini z pękającą od pytań głową. A to wszystko za sprawą zapomnianego, stylowego niemieckiego arcydzieła science fiction.