NIEDOCENIANE FILMY. Subiektywny wybór pięciu niesłusznie ganionych produkcji
Oglądasz film. Z każdą kolejną minutą wzrasta stopień twojego zaangażowania w opowiadaną historię, zaprzyjaźniasz się z bohaterami i żywiołowo reagujesz na każdy kolejny zwrot akcji. Po zakończonej projekcji czym prędzej udajesz się na portal filmowy, aby wystawić wysoką ocenę, najlepiej z serduszkiem. Ku twojemu zdziwieniu średnia dotychczasowych not jest dużo niższa, niż byś się spodziewał, a komentujący nie zostawiają na filmie suchej nitki.
Zaryzykuję stwierdzenie, że każdy kinoman przynajmniej raz przeżył w swoim życiu podobną sytuację i ma w katalogu ulubionych film powszechnie uważany za nie do końca udany. Poniżej lista pięciu tych, do których czuję sympatię większą niż ogół widzów i krytyków.
Miasteczko Twin Peaks: Ogniu, krocz ze mną (1992), reż. David Lynch
Film, który jest gdzieś w tle serialowego fenomenu, a i w filmografii Davida Lyncha nie zajmuje najwyższych pozycji. Krzywdząco, bo Ogniu, krocz ze mną niejednokrotnie szokuje, przeraża i wzrusza bardziej niż choćby większość drugiego sezonu oryginalnego serialu. W filmowej wersji uleciał zapach kawy i wiśniowego placka, a agenta Coopera jest jak na lekarstwo. Dla miłośników tej postaci i jej perypetii w miasteczku to zapewne niewybaczalna wada, ale warto zwrócić uwagę nie na to, czego nie ma, lecz na to, co jest. Lynch świetnie rozszerza uniwersum, dokładając kolejne tajemnice związane z obecnością nadnaturalnych sił i czyniąc z Laury Palmer główną bohaterkę. W serialu wiele się o niej mówiło, ale to dopiero film w pełni ukazuje tragizm i fatalizm tej postaci, co rzuca jednocześnie nowe światło na elementy pierwowzoru. Nawet półgodzinny prolog o agentach FBI – teoretycznie niezwiązany z samym Twin Peaks – to kopalnia interesujących, zagadkowych motywów, na czele z epizodem Davida Bowiego. Bardzo się cieszę, że Lynch tak mocno skupił się na rozwinięciu wątków z filmu w zeszłorocznym powrocie serialu. Dodało to mu jeszcze więcej wartości, a może i osobom, które po pierwszym seansie były rozczarowane, film po powtórce bardziej przypadnie do gustu. Warto spróbować.
Hulk (2003), reż. Ang Lee
O tej adaptacji komiksu Marvela pisałem już kiedyś szerzej (oczywiście zapraszam do lektury), tymczasem w skrócie o tym, dlaczego tak lubię film Lee. Doceniam ryzyko podjęte przez reżysera. Wziąć na warsztat postać kojarzoną głównie z rozwałką i umieścić ją w filmie, któremu nigdzie się nie spieszy, a sceny akcji są niemal sporadyczne, to niezwykle odważny ruch. I nawet jestem w stanie zrozumieć, dlaczego publiczność nie zaakceptowała w pełni tej wizji – sympatycy Hulka mogli się nie spodziewać tego, że największą walkę stoczy on de facto sam ze sobą. Tymczasem ja dzielnie stoję po stronie fanów tego filmu, traktując go jako drugi oddech kina komiksowego (nawet uwzględniając dzisiejsze standardy). Skupienie się na wewnętrznych demonach Bannera i przedstawienie zielonego monstrum jako swoistej konsekwencji tragicznych wydarzeń sprzed lat to bardzo intrygująca idea, która swego czasu wyłącznie pogłębiła moje przekonanie, że Hulk to najciekawsza postać Marvela. Zresztą także ci spragnieni akcji mimo wszystko znajdą u Lee coś dla siebie – sekwencja ucieczki Hulka przed wojskiem zachwyca mnie po dziś dzień. Wady w postaci drętwych niekiedy dialogów i teatralnego aktorstwa jestem w stanie wybaczyć. Dajcie Hulkowi szansę.
Osada (2004), reż. M. Night Shyamalan
Podobne wpisy
Osada nie spotkała się z ciepłym przyjęciem ze strony widzów i krytyków, tymczasem w moim osobistym rankingu filmów Shyamalana to właśnie ta opowieść od wielu lat zajmuje najwyższe miejsce podium i nie zanosi się, aby miało to ulec zmianie. Cenię w Osadzie fantastycznie zbudowaną atmosferę, ale przede wszystkim relację między dwójką głównych bohaterów. Ich uczucie wyrażone jest tu w dużym stopniu nie w słowach, lecz gestach, spojrzeniu i dotyku. Shyamalan skupia się na emocjach, choć w usta bohaterów wkłada również kilka świetnych dialogów i pięknych słów. To nie elementy horroru czy twist są w Osadzie najistotniejsze – jasne, obecność leśnych potworów potęguje nastrój i napięcie, ale Shyamalan koniec końców najbardziej skupia się na ludziach. Mnie to bardzo odpowiada. Na sam koniec słowo o soundtracku Jamesa Newtona Howarda, bo nie umiem napisać czegokolwiek o Osadzie bez wspomnienia tego dzieła sztuki – to jeden z najpiękniejszych kawałków muzyki napisanych na potrzeby filmu.