Nieanglojęzyczne filmy, które ogląda się jak HOLLYWOODZKIE PRODUKCJE
Miasto Boga
Choć w całości nieanglojęzyczny, film Fernando Meirellesa został doceniony w USA tak bardzo, że zgarnął aż cztery nominacje do Oscara. Można by tu wystosować żart o awersji do czytania napisów w kinie, tyle że nie da się ukryć, że poza brakiem angielskiej ścieżki językowej produkcja przypomina amerykańskie niemalże do złudzenia. Dynamicznie zmontowana, momentami krwawa, budząca skojarzenia z gangsterskimi dziełami Martina Scorsese opowieść to próba spojrzenia na problemy doskwierające ubogim dzielnicom Brazylii i temu, w jak młodym wieku tamtejsi mieszkańcy są angażowani w przestępcze życie. Niezwykle rozrywkowa jak na powagę podjętego tematu historia.
J.S.A.
Chan-wook Park to nazwisko znane każdemu miłośnikowi kina. Zanim jednak zabrał się za trylogię zemsty, koreański twórca przygotował film o konflikcie dzielącym Koree Północną i Południową. Tutejszą mieszankę gatunkową można by opisać jako połączenie dramatu wojskowego, kryminału i bromansu, ale mam wrażenie, że tego typu klasyfikacja spłycałaby jej istotę. Chodzi bowiem przede wszystkim o zaangażowanie społeczno-polityczne i przeniesienie wrogości, od dziesiątek lat definiującej kontakty między dwoma państwami, na płaszczyznę osobistą przedstawionych w filmie bohaterów. Zastrzyk emocji – od śmiechu, przez wzruszenie, po rozpacz – gwarantowany.
Dzięki Bogu
Kwestia zaprowadzenia sprawiedliwości wśród księży podejrzewanych o molestowanie seksualne to od dawna gorący temat – wystarczy spojrzeć na popularność takich utworów jak Spotlight czy projekty braci Sekielskich. Mało kto jednak wie, że ten sam motyw wziął pod lupę znany francuski reżyser, François Ozon. Tym razem lubujący się w kiczu twórca opowiada w sposób poważny historię trójki ofiar molestowania, które w dorosłym wieku postanawiają zawalczyć o swoje racje na ścieżce prawnej. Opowieść, choć porywająca i przedstawiona za pomocą środków nijak od hollywoodzkich nieodbiegających, wolna jest zarazem od cechujących tego typu kino uproszczeń. Niestety czasami, jak i w rzeczywistości, po prostu się nie zwycięża.
Battle Royale
Złośliwi powiedzą – i ja się z nimi zgodzę – że Suzanne Collins to jedna z najbardziej bezczelnych złodziejek głównego nurtu, która, zapożyczając pomysł od niezbyt popularnego japońskiego filmu, jednocześnie umywa od tego ręce i twierdzi, że o jego istnieniu nie miała pojęcia. Battle Royale, bo tak się tenże film nazywa (jak również cały zainspirowany nim podgatunek gier komputerowych), to krwawa jazda bez trzymanki. Igrzyska śmierci dla wszystkich tych, którzy od łkających w krzakach nastolatków wolą prawdziwy survival i walkę o przeżycie wszelkimi możliwymi metodami. Nie zrozumcie mnie źle – nastoletnie rozterki także mają tu miejsce, ale są na tyle wpisane w cechujący całość kicz, że w żaden sposób nie wybijają nas z rytmu. Znakomita odtrutka na amerykańską odpowiedź, nudną i bezpłciową.
Znaleźliście coś dla siebie? A może macie do zaproponowania inne tytuły? Podzielcie się wrażeniami w komentarzach!