Nick Park i jego filmy z Aardman Animations
Klątwa królika (2005)
Po ogromnym sukcesie jaki odniosły pełnometrażowe „Uciekające kurczaki”, nie dziwił fakt, że Nick Park postanowił zrealizować pełnometrażową wersję filmu opowiadającego o przygodach postaci z którymi bez wątpienia jest najbardziej kojarzony – Wallace’a i Gromita. Wiadomość ta przyprawiała, każdego z fanów tej dwójki o szybsze bicie serca i muszę przyznać, że jako niepoprawny wielbiciel Wallace’a i jego wiernego psa, również zaliczałem się do tej grupy. Prace nad tym projektem trwały 5 lat, a przez tak długi okres czasu apetyt na animowane arcydzieło rósł w miarę oczekiwań. Dodajmy jeszcze do tego, fakt, że od czasu ostatniej przygody ekscentrycznego wynalazcy i jego psa minęło prawie 10 lat. To naprawdę długi okres czasu i być może dlatego pierwsza pełnometrażowa opowieść o przygodach pary przyjaciół delikatnie rozczarowała.
Przez ten czas wiele się w filmie animowanym zmieniło. Już od czasów „Toy Story” publiczność pokochała animację komputerową oraz wypełnione gagami produkcje takie jak „Madagaskar” czy nieszczęsny „Shrek” i dziś, aby podbić serca wybrednych widzów, nie wystarczy już tylko para zabawnych i oryginalnych bohaterów czy niecodzienna animacja. Na szczęście „Uciekające kurczaki” zrealizowanym w tradycyjnej technice animacji poklatkowej bez żadnych „ulepszaczy” pokazała, że takie kino wciąż się podoba i, że spokojnie może rywalizować o względy widza z hiciorami ze stajni Pixara czy Dreamworks. Dziwił mnie zatem fakt, że z „Klątwą Królika”, która ujrzała światło dzienne w 2005 roku, było trochę inaczej. Drugie pełnometrażowe dzieło Nicka Parka okazało się filmem dobrym, ale nic poza tym.
Tym razem Wallace i Gromit prowadzą firmę zajmującą się wyłapywaniem gryzoni i szkodników – Anti-pesto. Dwaj bohaterowie nie mogą narzekać na brak pracy, bowiem w ich miasteczku wraz ze zbliżającym się dorocznym konkursem na największe warzywo, wśród sąsiadów Wallace’a i Gromita nastaje prawdziwa warzywna gorączka. Impreza ta wywodzi się z kilkusetletniej tradycji i jest najważniejszym wydarzeniem kulturalnym dla wielu okolicznych mieszkańców. Niestety imprezie tej od zawsze towarzyszą liczne problemy. Tym razem jest to niespotykana dotychczas plaga królików. Jako że pozostało zaledwie kilka dni do finału konkursu na najwspanialsze warzywo interes idzie pełną parą. Wallace w dodatku zamierza wprowadzić w ramach działalności swojej firmy swój nowy wynalazek – urządzenie w humanitarny sposób pozbywające się szkodników usiłujących zaatakować cenne ogrody. Jednak sytuacja komplikuje się, kiedy bohaterowie zdają sobie sprawę, że tak naprawdę mają do czynienia z czymś większym od zwykłego głodnego króliczka…
„Klątwa królika” ma w sobie wszystko czego potrzebował pełnometrażowy debiut Wallace’a i Gromita na dużym ekranie. Po pierwsze należy zwrócić na znane nazwiska w obsadzie dubbingu, a by nie mieć wątpliwości, że to one w pewnym sensie miały podziałać jak magnes na widzów. Głosów w filmie użyczyli takie sławy jak Ralph Fiennes i Helena Bohnam Carter czy komik Peter Kay. Należy również zauważyć, że już sama ilość postaci przewijająca się w po ekranie, co chwila uzmysławia nam, że nie to nie jest kolejna kameralna opowieść jak to było w przypadku trzech poprzednich filmów. Nagle zrobiło się tłoczno i głośno, bowiem większość postaci wypowiada przynajmniej po jednej kwestii.
Po drugie należy zwrócić uwagę na samą animację. Zawsze od strony technicznej każde dzieło Nicka Parka to prawdziwy majstersztyk. Jednak tym razem twórca poszedł z duchem czasu i w swoim filmie wykorzystał również możliwości jakie niesie ze sobą animacja komputerowa. Dzięki niej możliwe okazało się pokazanie na ekranie mgły czy lewitujących królików. Co warto również podkreślić, efekty specjalne zostały przygotowane w taki sposób, że ciężko jest odróżnić sceny, w których je wykorzystano od tych z klasyczką „poklatkówką”. Opracowano bowiem specjalne oprogramowanie uwzględniające możliwość występowania na plastelinie drobnych niedociągnięć, jak np.: odcisków palców na plastelinowych króliczkach, czy też zgnieceń, powstających przy poruszaniu plastelinowych rąk i nóg postaci filmu. Nie można przyczepić się również do samego humoru, który standardowo nie należy do typowych. Wymagał on od widza sporej uwagi, szybkiego kojarzenia faktów, podstawowej znajomości angielskiej kultury, znajomości wielu filmów, oraz biegłego posługiwania się językiem angielskim. Wiele scen w filmie opiera w dużej mierze na grach słownych, i skojarzeniach czy nawet podtekstach, które jak to często bywa, nie zostały uwzględnione w polskim tłumaczeniu.
Co zatem poszło nie tak? A więc jeśli czytaliście opis fabuły zamieszczony akapit wyżej i odnieśliście wrażenie, że śmiało wystarczyłby na kolejny półgodzinny film z udziałem Wallace i Gromita, to trafiliście w dziesiątkę. „Klątwa królika” trwa zaledwie 85 minut, ale to wystarczająco dużo aby dojść do wniosku, że bohaterowie, którzy doskonale sprawdzali się w produkcjach krótkometrażowych, średnio sobie radzą w pełnometrażowej fabule. Fabuła wydaje się rozciągnięta nieco na siłę i tylko dobry dowcip ratuje widza przed nudą. Końcowa sekwencja, pełna akcji niestety nie dorównuje tej pamiętnej z „Wściekłych gaci”. Jest zbyt bardzo przesadzona. W ogóle cały film wydaje się być można przesadzony ilością bohaterów, dialogów między nimi a nawet (co aż dziwne, że przeszkadzało!) szczegółowym światem, w którym zostali umieszczeni. Z kameralnej opowiastki, gdzie dialogi i miejsce akcji ograniczone było do minimum stworzono animowany świat pełen przepychu, kolorów i szczegółów, który zabija klimat krótkometrażówek. Ja rozumiem, że kino rządzi się swoimi prawami i ten film jest naturalna konsekwencja rozwoju w twórczości Nicka Parka, ale Wallace i Gromit to bez wątpienia jedni z wielu postaci, które powinny pozostać na mniejszym ekranie. Jeżeli mają to być nowe postacie tak jak to było w przypadku „Uciekających kurczaków” to jak najbardziej śmiało można z nimi tworzyć cos większego i pełnometrażowego. Bo są przecież takie kultowe świętości, których nie powinno się ruszać.
Mimo wszystko film okazał się ogromnym sukcesem, docenionym również przez Akademię, która chyba postanowiła odpokutować pominięcie „Uciekającym kurczaków” i przyznała statuetkę „Klątwie królika”. Był to czwarty Oscar w dorobku Nicka Parka, ale nie ostatnia nominacja, którą otrzymał za kolejny, czwarty krótkometrażowy film z udziałem Wallace’a i Gromita. Zanim jednak do tego dojdzie powstają Nick Park obejmuje pieczę nad serialem animowanym dla dzieci. A był to rok 2007.
Baranek Shaun (2007)
To było zanim jeszcze zostałem szczęśliwym tatusiem. Pamiętam kiedyś zastanawiałem się, którą bajkę ze swojego dzieciństwa pokazałbym w przyszłości swojemu dziecku. Przez myśl przewijało mi się wiele tytułów, z disnejowskimi produkcjami na czele. Jednak jakiś czas temu miałem ogromną przyjemność obejrzeć serial animowany, który bije na głowę wszystkie, które przyszło mi oglądać w czasach, gdy byłem małym brzdącem. I aż żal mnie ściska, że za moich czasów takich rewelacyjnych bajek nie było.
Tą uroczą bajeczką jest „Baranek Shaun”, w której tytułową postać pamiętać powinno się jeszcze z 1995 roku z „Golenia Owiec”, oczywiście z udziałem Wallace’a i Gromita. Baranek zadebiutował wówczas w drugoplanowej roli jednej z uprowadzonych owiec, która znalazła schronienie w domu dwójki naszych bohaterów. Swoje imię otrzymał po tym jak został ostrzyżony przez jeden z wynalazków Wallace’a, po czym zmuszony był nosić wełniany sweterek. Otóż słowo “shorn” (z ang. wystrzyżony) zostało wypowiedziane przez Wallace’a i dźwiękowo brzmiało identycznie jak imię Shaun. Debiutancki film Shauna okazał się wielkim sukcesem, a jego rola bez wątpienia zapadała w pamięć. Zanim jednak Baranek doczekał się swojego autorskiego programu pojawił się jeszcze w jednym filmiku wchodzącym w skład kompilacji „Wyśmienite wynalazki”, w epizodzie o maszynie robiącej samoczynnie zakupy sera. W 2006 roku wytwórnia Ardman Animation pod kierownictwem Nicka Parka zdecydowała stworzyć serial animowany w całości poświęcony właśnie Shaunowi oraz jego życiu na farmie, z której został wcześniej uprowadzony. Serial składał się z 115 odcinków, podzielonych na cztery serie, trwających niecałe 7 minut. Pierwsze dwa sezony to klasyczny przykład animacji poklatkowej, w przeciwieństwie do dwóch następnych gdzie wspomagano się grafika komputerową, która jednak nie raziła w oczy, mimo, że niektórym postaciom zmieniono nieco wygląd.
[embed]https://www.youtube.com/watch?v=p7t9oMwcXgs[/embed]
Shaun to sympatyczna owca (baranek) pozornie niczym nie wyróżniającą się spośród żyjącego na farmie stada owiec. Jak na głównego bohatera przystało, Shaun nie lubi podążać za stadem, na ogół to stado podążą za nim. Ze względu na swój indywidualizm, pomysłowość oraz ponadprzeciętną owcza odwagę jest inicjatorem większości zdarzeń mających miejsce na farmie. Jego entuzjazm i energia połączona z ciekawością otaczającego go świata jest receptą na coraz to nowsze tarapaty, z których wychodzi jednak obronnym kopytkiem. Na farmie oprócz Shauna można wyróżnić jeszcze kilka charakterystycznych postaci. Owczym stadem dyryguje pies pasterski Bitzer, którego zachowanie jest bardzo ludzkie i przypomina prace brygadzisty w fabryce. Bitzer nigdy nie rozstaje się ze swoim gwizdkiem, którym ogłasza początek bądź koniec pracy owiec (skubanie trawy) i z pojemnikiem na drugie śniadanie. Z owczego stada, zaraz po Shaunie wyróżnić można ogromnych rozmiarów Shirley, która swoją objętość zawdzięcza ciągłą słabością do jedzenia oraz malutkiego Timmy’ego, najmłodsze i zarazem najsłodsze z całego stada jagniątko. Na farmie są jeszcze trzy bezimienne świnie, które ciągle szukają sposobności, aby dokuczyć sąsiadującym z nimi owcom. Oprócz zwierząt, w serialu pojawiają się oczywiście ludzie. Najczęściej można zobaczyć Farmera, do którego należy całe stado owiec i który raczej nie ma pojęcia o tym, co się dzieje na pastwisku podczas jego nieobecności.
W bajce nie ma dialogów. Porozumiewanie się zwierząt jest sprowadzone tylko i wyłącznie do beczenia, szczekania czy innych odgłosów przypisanych zwierzętom. Ludzie nie mają tutaj prawa głosu, a ich fonetyka sprowadzona została do bez składnego mamrotania. Fabuła każdego odcinka jest jasno przedstawiona, więc może być śmiało oglądana przez najmłodszych widzów. Polecam ten serial wszystkim rodzicom, którzy szukają dla swoich pociech bezpiecznych bajek. Również im samym polecam przyłączyć się do oglądania, bo nie ma nic bardziej rozluźniającego i poprawiającego humor, niż kilka minut spędzonych z Shaunem. W tracie oglądania uśmiech po prostu sam ciśnie się na twarz. Tej bajeczki po prostu nie da się nie lubić. Ja sam czasem przyłapuje się na tym, że przy goleniu wygwizduje melodię piosenki “Life’s a Treat” otwierającej każdy odcinek „Baranka Shauna”.