NAJWAŻNIEJSZE filmy dla pokolenia LAT 90.
Seks, kłamstwa i kasety video
Nie chodzi bynajmniej o film Stevena Soderbergha – jednak jego tytuł idealnie oddaje siatkę zależności roztoczoną wokół filmów, które oglądaliśmy, a być może – nie powinniśmy. Chodzi tu zwłaszcza o filmy polskie. Lata 90. to ciekawy czas dla rodzimego kina – z jednej strony okres brzmienia wolnego, nieocenzurowanego głosu artystów, a z drugiej – upadek wielkich tuzów poprzedniej epoki. To czas zachłyśnięcia się zachodem, możliwościami i technologiami, a jednocześnie okres tworzenia własnej świadomości, własnej tożsamości, szukania własnego głosu, przyglądania się współczesnym problemom. W 1992 Władysław Pasikowski, świeżo po udanym debiucie w postaci Krolla, pokazał polskiej widowni Psy. Choć w całości obejrzałem ten film dopiero na studiach, to przecież byłem świadomy jego istnienia, zdarzało mi się operować cytatami z niego, doskonale kojarzyłem bohaterów i aktorów. Wokół tego tytułu unosiła się aura skandalu: bo byli ubecy, bo skorumpowana policja, bo krew, przekleństwa i śmierć, bo seks z nieletnią, bo: prawda. Andrzej Wajda miał powiedzieć, że nie wie, co Pasikowski wie o publiczności – i chyba nie chce wiedzieć.
Z perspektywy dnia dzisiejszego można stwierdzić, że moment transformacji ustrojowej oraz ducha epoki Psy uchwyciły idealnie. I chociaż „kino moralnego niepokoju” pewnie nie przyznałoby się do Pasikowskiego, to określenie to idealnie pasuje do jego arcydzieła. Takie filmy oglądali dorośli, a dzieciaki – zapewne przez uchylone drzwi albo pod nieobecność rodziców, na kasetach wideo chowanych za szklanymi drzwiczkami półek pod telewizory. Innym twórcą, którego filmy szokowały i dzieliły publiczność, był Maciej Ślesicki. Wprowadził on do polskiego kina posmak amerykańskiej jakości – uwielbiał łączyć wartką akcję z moralnymi rozterkami bohaterów, a jego filmy cechowała precyzyjna dramaturgia i plejada gwiazd w głównych rolach, z Bogusławem Lindą na czele. Tato i Sara to jedne z najpopularniejszych polskich produkcji, ale wydaje się, że zwłaszcza ten drugi odcisnął się w historii lat 90. za sprawą szokującego wątku romansu młodziutkiej bohaterki Agnieszki Włodarczyk z dużo starszym bohaterem Lindy. Włodarczyk z miejsca stała się symbolem seksualności i gwiazdą pierwszego formatu. Mimo że jej aktorstwo nie dostarczyło tylu pozytywnych opinii, co jej uroda, to jej wizerunek znał każdy.
Zew wolności
Jedyną wartością dorównującą wagą materialnemu dobrobytowi była w Polsce w latach 90. wolność. Po ponad stu latach zaborów i połowie wieku wpływów radzieckich Polska oficjalnie stała się krajem demokratycznym. Przedsiębiorcy mogli korzystać z dobrodziejstw rynku kapitalistycznego, zwiększyły się możliwości podróżowania i bogacenia we własnym zakresie. Dla młodych wolność oznaczała jednak mentalne wyzwolenie się z okowów tradycji, oderwanie się od starszego pokolenia, możliwość zbudowania świata według własnych zasad. Na przykład – kradnąc niemieckie samochody i wydając pieniądze na imprezy. Tak, dobrze znamy ten film. I choć wiemy, że jest słabo napisany, słabo wyreżyserowany, słabo zagrany, słabo zmontowany i w ogóle dość słaby, to nie sposób odmówić mu jednego: pokazywał życie, o jakim wielu marzyło.
Życie poza prawem podnieca ludzi nie od czasów premiery Młodych wilków – od zarania kina, a szczególnie po moralnej odwilży lat sześćdziesiątych, gangsterzy miewali statusy równe gwiazdom rocka. Polscy złodzieje aut, w których wcielali się Piotr Szwedes i Andrzej Jakimowicz, mieli luz, klasę, dziewczyny, pieniądze, a wolność wręcz z nich emanowała. Nic dziwnego, że stali się idolami młodzieży. Film doczekał się jeszcze gorszego i już mniej emocjonującego sequela. Kariery głównych wykonawców nie potoczyły się tak, jakby zapewne sobie tego życzyli. Im dalej od premiery, tym bardziej boleśnie widoczne są bolączki filmu Jarosława Żamojdy. Ale dla wychowanych w latach 90. Młode wilki na zawsze pozostaną symbolem swoich czasów.
Zaledwie dwa tysiące kilometrów dalej i rok później do kin wszedł inny film, w którym można było się przeglądać jak w krzywym zwierciadle. Tragikomiczne perypetie heroinistów z Edynburga nie są, rzecz jasna, wiernym odbiciem rzeczywistości każdego, kto dojrzewał pod koniec tysiąclecia, jednak film ten wyraża w intensywny, skumulowany sposób pragnienie wolności. Trainspotting, czyli obserwowanie torów kolejowych, to prosta, nieskażona znaczeniami czynność uprawiana dla zabicia czasu. To prosty symbol wolności nieobarczonej odpowiedzialnością. Film Danny’ego Boyle’a, oparty na bestsellerowej powieści Irvine’a Welsha pokazuje także inny rodzaj wolności – taki, za który trzeba ponieść konsekwencje. Branie heroiny jest w Trainspottingu sposobem ucieczki od rzeczywistości, rodzajem grupowej terapii młodych ludzi bez życiowych perspektyw. Zachłystują się wolnością, by za chwilę otrzymać solidny policzek w twarz od życia. Obraz, mimo że pulsował żywotnością, witalnością i szalonym tempem, miał w sobie mroczny, nihilistyczny pierwiastek. Happy endem było tu zerwanie z nałogiem i rozpoczęcie nowego życia – ale ten happy end przydarzył się tylko jednemu z bohaterów. Film Boyle’a jest zapisem bardzo konkretnego momentu historycznego. Na wyspach brytyjskich jest owiany kultem, natomiast również w postkomunistycznej Polsce przyjął się bardzo dobrze, czego dowodem może być nagroda publiczności na 12. Warszawskim Festiwalu Filmowym w 1996 roku oraz niesłabnąca popularność tekstu „wybierz życie”, namiętnie cytowanego przez współczesnych trzydziestolatków.