NAJWAŻNIEJSZE filmy dla pokolenia LAT 90.
Zaryzykuję stwierdzeniem, że dla pokolenia dorastającego w latach 90. nieobce jest wrażenie, że dekada ta skończyła się ledwo kilka lat temu. Zatrważający fakt, że rok 1990 był trzydzieści lat temu, pozwala zracjonalizować poglądy i uświadomić sobie, że jesteśmy już dosyć… niemłodzi. Pamiętamy tę dekadę dość dobrze i mamy do niej duży sentyment – ale czy tylko dlatego, że zbiegła się z czasem odkrywania i poznawania świata, doświadczania i kształtowania charakteru? Nawet po separacji czynnika sentymentalnego nie sposób nie zauważyć, że lata 90. są niejako summą kinową XX wieku: wszystkie technologie, techniki, metody i warsztaty, które rozwijały się przez stulecie, znalazły pod koniec wieku swój punkt kulminacyjny. Słowem: kino lat 90. na dobre przekroczyło granicę tego, co możliwe, i tego, co niemożliwe i uformowało kształt dzisiejszej rozrywki. Ale kino to nie tylko wielkie widowiska. To także proste, trafiające do serca historie. Przyglądam się filmom z lat 90., które stanowiły integralny element życia w tym okresie.
Mój przyjaciel cyborg
Ponownie zaryzykuję: daje sobie uciąć paznokieć małego palca lewej dłoni, że nie ma dzisiejszego trzydziesto-, czterdziestolatka, który chociaż raz nie widziałby w telewizyjnym paśmie Terminatora 2. Sequel przełomowego filmu Jamesa Camerona jest tak popularny, że niejednokrotnie spotkałem się z zaskoczeniem wśród „niekinowych” znajomych – myśleli oni, że „dwójka” jest „jedynką” w tym sensie, że nie kojarzyli Terminatora, ale „dwójkę” oglądali za dzieciaka w TV, prawdopodobnie pod tytułem Terminator: Dzień Sądu. Sam obejrzałem sequel wiele razy, zanim odkryłem część pierwszą – właśnie ze względu na telewizyjną ramówkę, w której T2 był powtarzany na okrągło. Oczywiście, nie było w tym nic złego, bo akurat ten konkretny tytuł zdaje się mieć jednoznacznie pozytywne opinie.
Zaczęliśmy jednak od końca: T2 nie jest dobry, bo jest popularny, tylko jest popularny, bo jest dobry. Jego siła tkwiła między innymi w efektach specjalnych – jeszcze z czasów, kiedy określenie „specjalne” miało sens. Płynny, metaliczny cyborg zmieniający kształty, przenikający przez powierzchnię, rozpadający się na tysiąc kawałków, by następnie wrócić do swojej pierwotnej formy był czymś niesamowitym – nierealnym, a jednak rzeczywistym, bo przecież widzieliśmy go na własne oczy, na kineskopowych wyświetlaczach telewizorów w dużych pokojach naszych rodziców. Terminator 2 pozwolił uwierzyć we wszystko, co dzieje się na ekranie: również w to, że możliwa jest przyjaźń między maszyną a człowiekiem, między robotem a chłopcem. Przesłanie filmu wielu z nas do dziś nosi w sercu, a prawdziwi mężczyźni nie muszą ukrywać, że płakali na jego finale.
Dinozaury z komputera
W latach 90. na planetę Ziemia powróciły, po kilkudziesięciu milionach lat przerwy, dinozaury. Były wszędzie: w kioskach, na okładkach magazynów takich jak „Świat Wiedzy”, w programach telewizyjnych, jako gumowe lub plastikowe figurki w pokojach dzieciaków, jako naklejki, plakaty, naszywki… Ale ich triumfalny pochód rozpoczął się w kinie za sprawą Parku Jurajskiego. Kinowy seans blockbustera Stevena Spielberga był dla wielu osób najważniejszym momentem w okołofilmowym życiu. Wygenerowane za pomocą komputerów prehistoryczne gady nigdy wcześniej – i nigdy później, mimo rozwoju technologii – nie wyglądały tak realistycznie i sugestywnie. Piszę to z pełną odpowiedzialnością: najnowsze odsłony serii może i graficznie przytłaczają ilością szczegółów, ale żadnemu nie udaje się wywołać takiego napięcia i takiego realizmu w portretowaniu zachowań dinozaurów i ich interakcji z otoczeniem.
Rzecz jasna, wzorem wysokobudżetowych hitów, Park… był pomyślany jako franczyza i wokół filmu rozkręcono spory, merchandisingowy szum, którego efektem były wspomniane wcześniej gazety, plakaty i zabawki. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że seans filmu uruchomił w wielu osobach pragnienie zostania naukowcem: archeologiem, biologiem, biotechnologiem… Kto wie, czy postać Rossa Gellera z kultowych Przyjaciół, nie otrzymała zawodu i zainteresowań w rezultacie mody na dinozaury. Od pierwszych kinowych pokazów do czasów emisji w telewizji Park Jurajski zdążył stać się popkulturowym fenomenem, a jego dziedzictwo trwa do dziś.
Ale potężny, lecz krótkoręki T-Rex był bohaterem nie tylko Parku Jurajskiego. Dwa lata po filmie Spielberga byliśmy świadkami kolejnej rewolucji dokonanej w latach 90., a która stanowi ich symbol. Na ekrany kin trafiło Toy Story – pierwszy pełnometrażowy film animowany w całości za pomocą komputerów i jednocześnie pierwszy pełnometrażowy film studia Pixar, współtworzonego przez Steve’a Jobsa. Bohaterami tej mądrej i zabawnej opowieści były zabawki należące do nastoletniego Andy’ego. Szmaciany kowboj, samochodzik z napędem, plastikowy astronauta, lalka pasterka, zabawkowy T-Rex oraz kilka innych postaci ożywały, gdy tylko chłopiec wychodził z pokoju.
Toy Story jako seria dokonało rzeczy niemal niemożliwej: wprowadziło nowy trend do kina, zachwyciło krytyków, wkradło się w serca widowni, zapoczątkowało serię, której każda część była jednoznacznie pozytywnie oceniana, jednocześnie dostarczając wartościowego, mądrego, humanistycznego przekazu. I nawet jeśli jest jakiś etyczny zgrzyt między faktami, że Toy Story uczy nas szacunku do rzeczy martwych, a współzałożyciel Pixara, Steve Jobs, kojarzony jest z drogimi, komercyjnymi technologiami i jednocześnie wyzyskiwaniem taniej siły roboczej w Azji, to historia Chudego, Buzza i wesołej ferajny jest integralnym elementem życia wielu millenialsów. Czy jestem jedynym, który widząc w supermarkecie pełnowymiarową lalkę Chudego, czuje impuls włożenia jej do koszyka, zabrania do domu i przeżycia z nim jakiejś kosmicznej przygody na krańcu świata albo i dalej?