Najlepsze reżyserskie debiuty
Autorem tekstu jest Sebastian Michalak.
Zrealizowanie udanego filmu kinowego wydaje się misją niemożliwą. Film to bowiem sztuka szczególna, wymagająca perfekcyjnej kolaboracji pomiędzy wieloma osobami. Na jej czele stoi zaś niemal mityczna postać reżysera, którego głównym zadaniem jest „przekazanie” każdej z tych person jednolitej wizji tworzonego obrazu. Oprócz tego film jest „tworzywem” wymagającym sporych nakładów finansowych, a co za tym idzie, niesie za sobą brzemię dużej odpowiedzialności.
Praca reżysera jest więc szalenie trudna, a w przypadku porażki może oznaczać koniec kariery. W okolicznościach odwrotnych jest jednak niezwykle nobilitująca i budząca spory szacunek. Szacunek bywa zaś tym większy, gdy sukces odnosi film debiutanta, który to debiutant z miejsca staje się talentem godnym dalszej obserwacji przez kinomanów. Ciekawie jest też na niego spojrzeć po latach, kiedy takowy nowicjusz ma już na swoim koncie duże résumé i można z łatwością ocenić go w jego kontekście. Każdy film, nade wszystko, powinien jednak być oceniany indywidualnie, chociażby ze względy na ciężką pracę jego twórców, która niesie za sobą wiele przeszkód. Właśnie dlatego też reżyser-debiutant, którego „pierwszy krok” staje się artystycznym arcydziełem, wydaje się mieć niemal ezoteryczną wiedzę.
Przykładów takich geniuszy było w historii dziesiątej muzy kilkudziesięciu, a poniższa lista prezentuje moją ulubioną (na ten dzień) piętnastkę.
ORSON WELLES – OBYWATEL KANE (1941)
Wybór oczywisty, ale też zrozumiały (jak mniemam). Obywatel Kane to bowiem rewolucyjny film w niemal każdym tego słowa znaczeniu. Z jednej strony rewizjonistyczny, wykorzystujący najwspanialsze osiągnięcia kinematografii do czasu swojej produkcji. Z drugiej ewolucyjny, tworzący język filmu zupełnie na nowo. Dwudziestopięcioletni w czasie produkcji dzieła Welles jawi się zatem jako niebotycznie utalentowany magik, z umiejętnością do „wykorzystywania” niemniej uzdolnionych współpracowników (Robert Wise, Gregg Toland, Bernard Hermann). Kane to jednak dzisiaj coś znacznie więcej niż szarlatański popis młodego twórcy, to kino amerykańskie w najlepszym jego wydaniu.
JOHN HUSTON – SOKÓŁ MALTAŃSKI (1941)
Realizując adptację słynnej powieści Dashiella Hammetta o tym samym tytule, Huston uzyskał dwie rzeczy. Po pierwsze stworzył intrygujący film detektywistyczny, w którym to postaci i dialogi wiodą prym, a historia schodzi na dalszy plan. Po drugie wykreował nowy gatunek, czyli tzw. kino noir, które po dziś dzień inspiruje twórców z całego świata. Największą wartością filmu Hustona jest przeto dostarczenie wartości fabularnych, które kontynuowali np. Roman Polański (Chinatown) czy Ridley Scott (Łowca androidów), a które charakteryzują się cynizmem postaci, oraz krytyczną refleksją na temat natury człowieka w ogóle.
https://www.youtube.com/watch?v=h7QPtU_qtQ4
CHARLES LAUGHTON – NOC MYŚLIWEGO (1955)
Debiut Laughtona, który jak pokazała później historia, okazał się jednocześnie jego jedynym reżyserskim owocem, to brawurowo opowiedziany film noir ze znakomitą kreacją Roberta Mitchuma jako bezwzględnego oszusta. O wielkości dzieła decyduje jednak nade wszystko jego oniryczna sfera wizualna (zdjęcia Stanleya Corteza), inspirowana pomysłami ekspresjonistów oraz twórczością Orsona Wellesa, która w niezwykły sposób buduje rozpościerającą się aurę grozy.
FRANCOIS TRUFFAUT – 400 BATÓW (1959)
400 batów to oczywiście sztandarowy przykład kina Nowej Fali, czyli reakcji młodych, francuskich reżyserów na skostniałą formę narracyjną starych mistrzów (René Clément, Henri-Georges Clouzot). Pomimo jednak upływu blisko sześćdziesięciu lat od momentu swojej premiery obraz Truffauta nadal zachwyca swoją świeżością i szczerością. To właśnie zresztą szczerość, która bije z ekranu podczas seansu 400 batów, wydaje się być kluczem do ponadczasowego powodzenia filmu. Opierając historię głównego bohatera na własnych doświadczeniach oraz uskuteczniając dialogi improwizacją, Truffaut stworzył obraz wolny od formalizmu, taki, który jest idealnym pokazem sinusoidalnej natury życia.
SIDNEY LUMET – 12 GNIEWNYCH LUDZI (1957)
Napięcie, w jakim trzyma widza przez ponad półtorej godzin swojego trwania, film Lumeta jest niedoścignione. Jest to o tyle nadzwyczajne, że akcja obrazu rozgrywa się niemal całkowicie w jednym pomieszczeniu, jego bohaterami są wyłącznie mężczyźni, a narracja posuwa się do przodu tylko za pomocą dialogów. Sukces filmu, oprócz fenomenalnie skrojonego przez Reginalda Rose’a scenariusza, zdaje się być zatem w dużej mierze implikacją wrodzonych umiejętności reżysera, który przy pomocy błyskotliwych rozwiązań technicznych, jak np. filmowanie z dołu, zręcznie buduje klaustrofobiczną specyfikę dzieła.
https://www.youtube.com/watch?v=fSG38tk6TpI