Nie wybierałem konkretnej, bo to nie ma najmniejszego sensu. Którąkolwiek wybierzemy, możemy mieć pewność, że nie będą się zbytnio różnić jakością. A sposobów umierania w Trollu jest sporo – przebicie białą bronią, strawienie przez zielony szlam, zagryzienie, spalenie błyskawicą itp. Charakteryzacja polega raczej na oblaniu aktorów kolorową farbą i losowe przyklejenie im elementów z plasteliny, a jedyną formą gry aktorskiej jest krzyk.
Takich białych wojowników, których pokonywali tubylcy w kinie azjatyckim, było już wielu. Tym razem czas przyszedł na Rosjanina, którego młody Jackie Chan pokonuje w dość osobliwy sposób. Najpierw skacze mu na ramiona i wbija palce w twarz. Rosjanin krzyczy jak szalony. Następnie wydarza się coś naprawdę nieoczekiwanego. Jackie wymierza cios w krocze, a Rosjanin sztywnieje, zaczyna krzyczeć, upada, zwija się i przestaje ruszać. Wybitny popis aktorstwa.
Kolejny pokaz tańca ze śmiercią. Venarius dostaje w pierś shurikenem, jednak nim zginie, musi z gracją wypuścić pistolet, najlepiej, żeby jeszcze podniósł rękę do góry i dopiero pozwolił mu z wolna wypaść. Następnie musi chwycić się odpowiednio dramatycznie za pierś, może nawet z lekkim zdziwieniem na to, co z niej wystaje. Obowiązkowe jest slow motion, żeby widz mógł dłużej podziwiać grę aktorską umierającego. Scenę wieńczy upadek, ale nie jakieś tam prostackie zwalenie się z nóg, lecz emocjonalne osunięcie na ziemię, z wyraźnym zdziwieniem na twarzy, że to wszystko w ogóle się stało.
Dzisiaj już wiemy, że Rose nie leżała dokładnie na samych skrzydłach drzwiowych, lecz na ich górnym, inkrustowanym obramieniu, a w scenariuszu wyraźnie zostało napisane, że Jack ma zginąć, nieważne, czy byłby w stanie jakimś cudem na nie wleźć. Pogromcy mitów mają jednak na ten temat wyrobioną i przetestowaną opinię. Co zaś do śmierci Jacka, to każdy może się przekonać, jak jest kulawo zagrana i przegadana, zwłaszcza w obliczu rozwijającej się galopem hipotermii u Jacka. Czego się jednak nie zrobi dla podtrzymania tandetnego melodramatyzmu.
To, co się dzieje w tej scenie, trudno nazwać aktorstwem. To jakaś osobliwa jego wizja, skrzywiona nawet nie surrealistycznie, lecz po prostu amatorsko. Czasem zabawa filmem niskobudżetowym prowadzi do powstania całych produkcji, które swoją niską jakością zaskarbiają sobie serca widzów tak bardzo, że stają się kultowe. W tym przypadku tak chyba być nie może. Śmierć Millarda jest raczej jego konsumpcją. Ciekawe, czy zaraz po seansie ktokolwiek miałby ochotę zjeść imbirowe ciasteczka?