Najbardziej ŻENUJĄCE SCENY WALK w wielkich produkcjach. Mortal Kombat z dyskontu
Glass – niezręczne przytulanki
Zanim ktoś zarzuci mi, że oczekiwałem tu efekciarskiej walki rodem z MCU – wcale nie spodziewałem się i nie chciałem zobaczyć nic podobnego w tym filmie. Miałem natomiast nadzieję na pomysłową choreografię i walki, które będą się opierać na czymś więcej niż na niezręcznym przytulaniu Jamesa McAvoya do Bruce’a Willisa. Zwinność tego pierwszego i wytrzymałość tego drugiego mogły zaowocować naprawdę ciekawymi starciami. Dostaliśmy jednak dziwnie nakręcone przepychanki, po których widać kompletny brak pomysłów Shyamalana. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła idea przyklejenia kamery do twarzy Bruce’a Willisa, wyglądało to jednak dziwacznie i niezamierzenie śmiesznie. Oglądając te walki, wyobrażałem sobie, jak reżyser otacza dwójkę aktorów operatorami, każe im (aktorom, nie operatorom) niezdarnie się szamotać, a potem idzie coś sklecić z tego w montażowni. Liczyłem na więcej, nawet jeśli to nie efektowne starcia miały być sercem tego filmu.
Alex Cross – epilepsja gwarantowana
Postać Alexa Crossa nie ma szczęścia do filmowych adaptacji. Poprzednia z nich jest powszechnie obśmiewana z racji fatalnie zrealizowanej sceny samochodowej kraksy (i ogólnej miałkości), a tę z 2012 roku uznano za bardzo słaby thriller z zatrważająco kiepską końcową walką. Rzeczony pojedynek cierpi na popularną swego czasu chorobę, która opanowała kino akcji i thrillery – wpływ Paula Greengrassa. Rozdygotana kamera i bardzo gwałtowny montaż to narzędzia, dzięki którym stworzył on wyjątkowy styl filmów o Jasonie Bournie, problem w tym, że powtórzenie jego sukcesu okazało się niemal niemożliwe. Zabiegi Greengrassa wymagają wyczucia, które posiada chyba tylko on (choć i jemu zdarzało się przesadzić tu i ówdzie), a próby ich powielania niemal zawsze kończą się ekranowym bałaganem, który może zapewnić widzowi atak epilepsji. Tak też jest w Aleksie Crossie: niechlujne i skandalicznie krótkie ujęcia, bardzo zły montaż oraz kiczowate i mocno dezorientujące zwolnione tempo – trudno połapać się w tym, co się tu dzieje, a ból głowy czyha za rogiem.
Fantastyczna Czwórka – ustawka z sex lalką
Użyłem słowa “ustawka”, bo trudno to nazwać walką. Finał tej pokpionej próby przeniesienia na ekran Fantastycznej Czwórki to dobra wizytówka całego filmu. Wygląd antagonisty, jego motywacja i skuteczność w walce (pomimo niemalże boskich mocy) to jeden wielki żart, a wielkie starcie trwa jakieś dwie minuty. Scenerią walki jest nudne, skąpane w mroku pustkowie, a w jego samym środku znajduje się wycelowany w niebo promień energii, czyli coś, co widzieliśmy w blockbusterach niezliczoną ilość razy. Miałkie przepychanki słowne między głównym bohaterem a jego przeciwnikiem, kompletnie niezrozumiałe sytuacje (czemu Doom nie wykończy Reeda, tylko trzyma go przez dłuższą chwilę, po czym, nie wiadomo dlaczego, puszcza?) i przeraźliwie złe CGI elastycznego ciała Reeda – oglądanie tego budzi zażenowanie i dezorientację. Jakim cudem coś takiego zostało dopuszczone przy tak dużej produkcji?
Seria Resident Evil – do wyboru, do koloru
Podobne wpisy
Spójrzcie na kadr widoczny powyżej. Pochodzi on z kinowej produkcji z 2010 roku i żałuję, że nie możecie zobaczyć beznadziejnego efektu slow motion, który jest wisienką na torcie w tej okropnej scenie. Nie tylko zresztą w niej – Paul W.S. Anderson wydaje się zafascynowany Matrixem, dlatego każda część tej pomylonej serii adaptacji gier (które zasługują na znacznie więcej) jest wypchana efekciarskimi ujęciami w zwolnionym tempie. Z czasem dodatkową atrakcją stał się także efekt 3D, który był kolejnym wabikiem na niewybrednych bywalców kin. Przygotujcie się więc na masę kiczowatych zagrywek z rzucaniem czymś w widza tylko po to, by nie miał on poczucia, że zmarnował pieniądze na pokaz w 3D. Kicz to słowo klucz, kiedy mówimy o filmach z serii Resident Evil – oglądając paskudne efekty komputerowe, dziwaczną pracę kamery, wzbudzające uśmiech politowania slow motion i mizerną grę aktorską, trudno nie pomyśleć, jak tandetnie to wszystko wygląda. Jeśli chodzi zaś o montaż w tych dziełach, to nic go lepiej nie podsumuje niż sytuacja towarzysząca premierze ostatniej części cyklu; spotkałem się wówczas z licznymi głosami krytyków, którzy opisywali, że podczas pewnej sceny akcji ginie jeden z bohaterów. Wspomniana sekwencja była jednak tak beznadziejnie zmontowana, że nie potrafili oni określić, kto właśnie umarł. Dopiero w kolejnych scenach można było do tego dojść poprzez zwrócenie uwagi na to, kogo brakuje w grupie. Czy tu w ogóle trzeba cokolwiek dodawać?
Wyróżnienie nr 2 – klasyk Internetu, czyli kapitan Kirk kontra jaszczur (Gorn)
Tak naprawdę, to wcale nie uważam, by serialowy Star Trek zasługiwał na znalezienie się w tym godnym pożałowania gronie, ale popularność tej mimo wszystko kiepsko nakręconej walki sprawiła, że postanowiłem umieścić ją na samym końcu. Mam mieszane uczucia w tej kwestii, bo z jednej strony mówimy o dysponującym względnie niewielkim budżetem serialu z lat 60., z drugiej – czy naprawdę nie można było zrealizować tego w bardziej przekonujący sposób?