Kończyć też trzeba umieć, jak mawiało wielu klasyków, ale niestety duża liczba serii filmowych trwa tak długo, aż zostają z niej nieoglądalne popłuczyny. Na szczęście są też filmy, które bardzo satysfakcjonująco zakończyły poszczególne serie filmowe. Poniżej znajdziecie przykłady kilku z nich.
Seria o koszmarnym mordercy z ulicy Wiązów miała swoje wzloty i upadki. Łatwo wskazać części kompletnie nieudane, a jedną z nich na pewno był pierwotny finał serii, czyli produkcja o znaczącym tytule Freddy nie żyje: Koniec koszmaru. Była to pozycja naprawdę ciężkostrawna i pozostawiająca duży niesmak po tej, bądź co bądź, kultowej serii. Na szczęście twórca oryginału, Wes Craven, postanowił dać serii nowe zakończenie i stworzyć bezkompromisowy Nowy koszmar Wesa Cravena. Powstał tak samo zabawny, co przerażający metafilm, w którym główną bohaterką jest aktorka (!) znana z pierwszego filmu (i jednego z najlepszych sequeli), Heather Langenkamp. Całość zaburza granicę między rzeczywistością a światem stworzonym przez Cravena w latach 80. w diabelnie satysfakcjonującym i nowatorskim filmie, który bez wątpienia stanowił poligon ćwiczeniowy przed Krzykiem tego samego twórcy.
Nie będę ukrywał, że Zabójcza broń 4 to moja ulubiona odsłona serii. Ma największą galerię ciekawych postaci, bardzo emocjonujące sceny akcji i – przede wszystkim – przezabawne dialogi i sytuacje. Ale to nie tylko wyśmienite kino rozrywkowe, lecz także bardzo satysfakcjonujące zakończenie tej marki (przynajmniej jak na razie, bo o planach realizacji piątej odsłony słyszymy od dawna; po śmierci Richarda Donnera reżyserią miałby się zająć Mel Gibson). Kiedy tylko przypomnimy sobie, że w pierwszej części bohater grany przez Gibsona był samotnym wdowcem na granicy samobójstwa, a czwartą odsłonę kończy jako mąż i ojciec otoczony gronem oddanych przyjaciół, to trudno kryć wzruszenie.
Pierwotnie Powrót króla był „jedynie” zwieńczeniem trylogii Władcy pierścieni, dzisiaj – po realizacji Hobbita – jest już finałem całej marki Jacksonowego Śródziemia. Tak czy inaczej, jest zakończeniem bardzo udanym, w moim odczuciu film jest, obok Drużyny pierścienia, najlepszą odsłoną marki, a cztery godziny (w wersji reżyserskiej) monumentalnego starcia z Sauronem to wyjątkowa kinofilska podróż i jedno z największych osiągnięć w historii popkultury, za które film Petera Jacksona wyróżniony został jedenastoma nagrodami Akademii Filmowej, w tym za najlepszy film. I nie, nie zgodzę się, że produkcja ma za dużo zakończeń. Każda kolejna scena epilogu daje bowiem tyle samo radości.
Chociaż jak bumerang wraca temat czwartej odsłony serii wyreżyserowanej przez Richarda Linklatera, to jednak wszystko wskazuje na to, że ta ostatecznie nie powstanie. Jedna z głównych jej gwiazd bowiem, Julie Delpy, powiedziała otwarcie, że nie jest zainteresowana powrotem. Nie mogę mieć jej tego za złe, bo Przed północą to wspaniały film zamykający drogę Jesse’ego i Celine od romantycznego poznania w kultowym Przed wschodem słońca z 1995 roku, przez spotkanie po latach okraszone obustronnym kryzysem wieku średniego w Przed zachodem słońca z 2004 roku, aż właśnie po Przed północą z 2013 roku, w którym ta para niezwykłych bohaterów godzi się w końcu z szarą codziennością i ostatecznym wygaszeniem romantycznej iskry, która spadła na nich prawie dwie dekady wcześniej w urokliwym Wiedniu. To tak samo gorzkie, co i życiowo mądre zakończenie trylogii. Wciąż jednak otwarte na kolejny rozdział, który – jeśli trzymać mielibyśmy się dziewięcioletnich przeskoków – powinien trafić do kin przed końcem grudnia roku bieżącego.
Jako fan oryginalnej serii, a także osoba doceniająca (mimo oczywistych problemów) wizję Tima Burtona nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony do rebootu marki. A jednak Geneza planety małp okazała się fenomenalnym, inteligentnym i ciekawym widowiskiem. Kontynuowana w Ewolucji planety małp, swoje zwieńczenie znalazła właśnie w Wojnie…, która zamknęła losy Caesara (dokonały Andy Serkis). Film Matta Reevesa to najlepsza odsłona w kilkudziesięcioletniej historii tej kultowej marki. Idące pod prąd trendom i oczekiwaniom kino skupione na postaciach i emocjach. Absolutny i jednoznaczny triumf, który na zawsze zapisze się w historii kina science fiction.
Wiem, wiem. Możemy potraktować to jako część serii o X-Men, a tej zakończeniem był niesławna Mroczna Phoenix. A jednak Wolverine to postać tak istotna, że doczekała się aż trzech odsłon solowych przygód, które (pokracznie, bo pokracznie) składają się na swoistą trylogię o tej postaci. Jej finał to oczywiście właśnie Logan, który okazał się najbardziej bezkompromisową odsłoną całej marki komiksowych mutantów. To rewelacyjne postapokaliptyczne kino drogi i doskonałe zwieńczenie siedemnastoletniej przygody Hugh Jackmana w odgrywaniu postaci Wolverine’a. Bardzo satysfakcjonujący film i wzruszające popkulturowe pożegnanie, zarówno Logana, jak i jego relacji z profesorem Xavierem.
Wszystko, co mogło się tu nie udać, udało się doskonale. Po licznych wybojach, mieliznach i problemach Cary Fukunaga doprowadził do końca serię rozpoczętą 15 lat wcześniej przez Martina Campbella w chyba już dziś kultowym Casino Royale. Fukunadze udało się zgrabnie połączyć wszystkie poprzednie filmy z Craigiem i zwieńczyć historię Bonda o jego twarzy w widowiskowym blockbusterze, który bez wątpienia zapisze się w historii marki jako pierwszy film, który doprowadził agenta 007 do końca jego drogi. Wzruszające, przemyślane i iście bondofilskie kino. Dobrze, że Daniel Craig nie opuścił warty po okropnym Spectre.