Gatunkowy miks, który przyjęto raczej wzruszeniem ramion – przypuszczalnie przez wzgląd na wcześniejszą twórczość reżysera, mocno już opatrzoną krytykom oraz widowni. Jak na ironię Joy wydaje się świeższe, ciekawsze, bardziej konsekwentne i trafniej obsadzone (choć przecież tymi samymi aktorami) aniżeli American Hustle. Nie trąci również fałszem tamtego filmu, jest autentycznie angażujące i stanowi solidną porcję rozrywki z niewielkim bonusem poznawczym. Może nie jest idealnie, może miejscami faktycznie niektóre rzeczy zgrzytają, a całość trudno nazwać dziełem oscarowym. Ale jak na film o twórczyni mopa atrakcji jest tu aż nadto. Pomysłów również nie brakuje. Słowem, czysta radość z oglądania.
Tytuł, który może stanowić nieślubną parę ze wspomnianą Joy, bo również łączy w sobie wiele idei, kilka różnych gatunków, parę odmiennych stylistyk. Sęk w tym, że robi to bardzo dobrze, stając się całkiem nietypowym kawałkiem kina, niekiedy jedynie popadającym w banał. Coś, co w teorii powinno wyglądać jak monstrum Frankensteina, z dużą gracją i naturalnością przemyka przez ekran, nie nudząc przy tym specjalnie, a nawet wręcz przeciwnie – przez długi czas trzymając w niepewności i podnosząc zainteresowanie. Trochę tu zatem angażującej, świetnie wyreżyserowanej akcji, nieco romansu, w którym czuć wystarczająco dużo chemii; kryminału o lotnej intrydze oraz dramatu, który potrafi przejąć, a dzięki obecności innych elementów nie staje się ckliwy lub pompatyczny. Ot, taki Forrest Gump o Pięknym umyśle i umiejętnościach Rambo. Zaskakująco zjadliwy, bynajmniej nie odbijający się czkawką i łatwy do polubienia. I zachęcający do sięgnięcia po dokładkę.
Sinusoida. Z jednej strony mamy wszak do czynienia z głupiutką fabułą, po której pałętają się równie tępi bohaterowie – ot, horrorowy standard, od którego gatunek ten już od jakiegoś czasu z sukcesem potrafi się wyrwać. Niemniej klimat jest niesamowity, a sam pomysł wyjściowy genialny w swej prostocie (aż chce się zapytać, czemu nikt nie wpadł na to wcześniej?). Największa natomiast siła tkwi w głównym „czarnym charakterze”, w którego brawurowo wcielił się Stephen Lang – to dzięki niemu film budzi autentyczną grozę i potrafi zaskoczyć. Za tym ostatnim kryje się w dodatku całkiem niezłe drugie dno, które nadaje jedynie tej postaci dwuznaczności. Czyli generalnie horror jakich wiele, ale jak niewiele z nich zrobiony naprawdę diablo porządnie. Złożony z klisz twór Fede Alvareza potrafi bowiem naprawdę spełnić obietnicę zawartą w tytule. Wątpię, by zapowiadany sequel mu w tym dorównał.
Przyjemne zaskoczenie na koniec roku. Projekt od lat będący w hollywoodzkim niebycie został zrealizowany trochę na odwal się (o czym świadczy chociażby urwany finał) i po trosze sztampowo. I rozreklamowano go jeszcze gorzej, bo tanimi hasełkami i zakłamanymi zwiastunami. A jednak pozostaje ciekawszy, świeższy i bardziej emocjonujący od większości zeszłorocznych blockbusterów z najwyższej półki. Wizualnie niewiele im zresztą ustępuje, będąc momentami prawdziwą ucztą dla wszystkich ważnych dla kina narządów poznawczych. Ma jeszcze jeden atut: jest niesamowicie krótki, wobec czego trudno jest się na nim nudzić i zawsze coś się dzieje na ekranie. Niby mogło być lepiej, niby twórcom zabrakło kropki nad „i”, a producentom jaj, by pewne rzeczy rozegrać odważniej, lepiej. Co nie zmienia faktu, że wszelkie pomyje wylewane przez krytyków i kiepski box office wydają się mocno przesadzone. Film emanujący tak dużym ciepłem, uroczo i zgrabnie prawiący o ważnych dla człowieka rzeczach zasługuje na zdecydowanie więcej dobrej woli.
Na koniec pozycja nieco na wyrost, gdyż film J. A. Bayony dopiero co zadebiutował na ekranach, więc z pewnością jeszcze sobie zapracuje na dobre opinie. Niemniej boli już sam fakt, że przez niefortunną datę premiery zostanie pominięty w większości podsumowań różnego sortu. I bardzo możliwe, że mylne, kiepskie tłumaczenie tytułu przepadnie również w świadomości widzów, szybko ustępując kolejnym pozycjom kinowego repertuaru. A przecież mamy tu do czynienia ze współczesnym klasykiem dla całej rodziny – za dużo tu dobra i ogólnych wartości (również edukacyjnych), by pisać o nim inaczej. Gra i cyka tutaj właściwie wszystko, od świetnych efektów wizualnych, przez doskonale dobranych do swoich ról aktorów (Felicity Jones jest na ekranie zaledwie kilka minut, a i tak deklasuje tym występem całą swoją obecność w Łotrze 1), a na chwytającej za serducho fabule i niepodrabialnym głosie Liama Neesona skończywszy. Obecność tego ostatniego sprawia, że nawet kilka bajkowych schematów opiera się wszelkiej krytyce. Zdecydowanie polecam!
Oczy matki – już choćby ze względu na sam klimat warto się nim zainteresować. Niby przez kolejne festiwale przelatuje bez większego echa, ale trudno znaleźć w ostatnich latach film, który oglądałoby się z fascynacją równą towarzyszącej jej niezręczności.
korekta: Kornelia Farynowska