search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

Mumia (1932 & 1959)

Krzysztof Walecki

9 czerwca 2017

REKLAMA

Mumia jako postać kina grozy jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych i ikonicznych potworów, stawianym w jednym rzędzie obok wampira, wilkołaka czy żywego trupa. W całości zabandażowany bohater, którego członki wydają się być niemal kompletnie sztywne, przez co nawet gdy gwałtownie się porusza, dostrzec w tym można jakąś sztuczność podyktowaną martwotą. Oczywiście kino przedstawiało nam różne wersje wywodzącego się głównie ze starożytnego Egiptu upiora, lecz trudno nie mieć przed oczyma właśnie takiego obrazu, gdy mowa o mumii.

Mimo to – a może właśnie dlatego – jest to nieciekawy bohater horrorów, częściej służący za drugoplanowe (i mało charakterne) zagrożenie, element dekoracji bądź przedmiot parodystycznej zabawy. Nieprzypadkowo bardzo popularna seria z Brendanem Fraserem (1999–2008) niewiele miała wspólnego z autentycznym lękiem, za to świetnie odnalazła się w przygodowej aranżacji, wykorzystując tytułowego antagonistę jako źródło nieustannej obecności drogich efektów specjalnych na ekranie. Wchodząca w ten weekend do kin Mumia z Tomem Cruise’em tej sytuacji raczej nie zmieni – widowisko reklamuje się jako początek uniwersum potworów, w skład którego wchodzić będą również doktor Jekyll i pan Hyde, szalony niewidzialny człowiek, potwór Frankensteina ze swoją narzeczoną i kilka innych legend, ale zwiastuny zapowiadają raczej współczesne kino akcji z nadprzyrodzonym zagrożeniem. Nie ma się czemu dziwić. Zabandażowana postać może i uchodzić za kanoniczne straszydło, lecz od dawna nikt się jej nie boi.

Również jej popularność wydaje się być obecnie znikoma. Tak, wspomniane filmy z Fraserem były przebojami, ale – powtarzam – horrorami nie są. Bliżej już Bubbie Ho-Tep (2002) do tego gatunku, choć nierówna walka mumii ze starym Elvisem Presleyem podszyta jest większym ładunkiem tragikomizmu niż strachu. Te zaś utwory, które horrorami są z definicji, trudno uznać za udane – kinowy remake słynnego serialowego Belfegora – upiora Luwru (2001), w którym Sophie Marceau jest opętana przez starożytnego upiora, oraz dwie dekady wcześniejsze Przebudzenie (1980) z Charltonem Hestonem próbującym ratować swoją córkę przed mściwym duchem egipskiej królowej, spotkały się z chłodnym przyjęciem. Aby wskazać dobry film grozy o mumii, musimy się cofnąć aż do ery Hammera, kiedy to w 1959 roku postanowiono wskrzesić słynnego potwora. Biorąc jednocześnie pod lupę amerykański oryginał z 1932 roku oraz wspomnianą brytyjską wersję, można dostrzec nie tylko tajemnicę ich sukcesu, ale również przyczynę bolesnego upadku tytułowego bohatera z panteonu filmowych straszydeł.

W pierwszym filmie archeologiczna ekspedycja z 1921 roku odnajduje w Egipcie mumię kapłana Imhotepa oraz pogrzebaną wraz z nim skrzynię, otwarcie której grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Wchodzący w skład ekipy ciekawski młodzian, nie bacząc na ostrzeżenie, zrywa plomby i odnajduje w środku skrzyni zwój z tajemnym zaklęciem, lecz chwilę później ożywiona mumia zabiera papirus, pozostawiając człowieka w niemałym szoku. Mija dziesięć lat. Syn jednego z członków poprzedniej ekspedycji spotyka na swej drodze niejakiego Ardatha Beya (po rysach twarzy Borisa Karloffa rozpoznajemy w nim tytułową postać, choć wyglądającą już jak zwyczajny człowiek), który wskazuje miejsce spoczynku księżniczki Ankh-es-en-amon. Znalezisko ogromnej wagi wkrótce ląduje w muzeum w Kairze, co daje Beyowi możliwość wskrzeszenia swej ukochanej sprzed tysięcy lat. Zaklęcie przyzywa współczesną reinkarnację księżniczki, Amerykankę Helen Grosvenor, która od tego momentu staje się celem niecnych działań mumii. Na ratunek dziewczynie rusza zakochany w niej Frank (wspomniany syn archeologa) oraz wybitny badacz starożytności, doktor Muller.

Film Karla Freunda, uznanego niemieckiego operatora (Golem, Portier z hotelu Atlantic, Metropolis), który Mumią debiutował w USA jako reżyser, powstał na fali olbrzymiej popularności zrealizowanych zaledwie rok wcześniej Frankensteina Jamesa Whale’a oraz Księcia Draculi Toda Browninga. Wszystkie trzy zostały wyprodukowane przez studio Universal, lecz w tamtym czasie nikt nie myślał o nich w kategorii wspólnego uniwersum potworów, jak chcą nam współcześni. Zamiast tego starano się jak najlepiej wykorzystać popyt na kinową grozę, która w przypadku dzieła Freunda wzięła się również z przełomowego odkrycia grobowca Tutanchamona dekadę wcześniej. Takie znalezisko musiało podziałać na wyobraźnię twórców filmowych, choć pomysłu na fabułę Mumii początkowo postanowiono szukać, podobnie jak w przypadku obu wcześniejszych horrorów, w literaturze. Bezskutecznie. Motyw mumii oraz ówczesna moda na Egipt stały się jednak wystarczającą zachętą, aby stworzyć całkiem oryginalną historię.

I tu pojawia się problem, gdyż fabuła wcale taka nowa nie jest i od pewnego momentu aż za bardzo przypomina Draculę, z wątkiem miłości silniejszej niż śmierć, reinkarnacją ukochanej oraz pojedynkiem nieżywego potwora z młodym bohaterem i starym uczonym. Również próba podporządkowania sobie pięknej niewiasty za pomocą tajemnych sił uderza wtórnością, choć w tym przypadku ogląda się to również ze zdumieniem, gdyż Karloff, z charakteryzacją czy bez, nie posiada czarującej prezencji, jaką dysponował Bela Lugosi jako Dracula.

To nie przeszkodziło filmowi w osiągnięciu sukcesu (głównie w Europie), zwłaszcza, że realizacyjnie jest to po dziś dzień stylowe i ze wszech miar udane kino grozy. Mumia Freunda koncentruje się nie na potworności fizycznej, lecz nadnaturalnej, budując atmosferę cichej i zastraszającej supremacji upiora, wciąż kierującego się ludzkimi uczuciami. Karloff w roli tytułowej jest wspaniały – podobnie jak w przypadku postaci potwora Frankensteina potrafi wzbudzić strach oraz współczucie jednym wyrazem twarzy, a powolność jego ruchów sugeruje kruchość, jakże niepasującą do jego nieustępliwego, a wręcz morderczego charakteru. Gdy jednak film wchodzi na znajome, wampiryczne tory, szybko traci swe najsilniejsze atuty, gubiąc oryginalność początkowego zamysłu oraz nieco marnując egzotykę miejsca akcji.

REKLAMA