Mumia (1932 & 1959)
Inaczej historia przedstawia się w brytyjskiej Mumii. Również i tu mamy już na starcie odkrycie grobowca i ożywione, pokryte bandażami ciało kapłana Kharisa (tym razem pod charakteryzacją ukryty jest Christopher Lee), ale rozgrywająca się pod koniec XIX wieku akcja bardzo szybko przenosi się do Anglii, gdzie uczestnicy ekspedycji są jeden po drugim zabijani przez mumię. Okazuje się, że ta kontrolowana jest przez pewnego Egipcjanina, który chce ukarać niewiernych za wejście do świątyni, wypełniając tym samym wolę swego boga, Karnaka.
Tytułowa postać nie jest tu, jak w oryginale, świadomym, posługującym się magią złoczyńcą, lecz bezwolnym mordercą, powołanym do życia przez swego pobratymca. Co więcej, niesie ze sobą zagładę dla tych, którzy jawią się jako kulturowe zagrożenie, oświeconych barbarzyńców gotowych zbezcześcić każdą świętość dla dobra nauki i wiedzy. Takie rozłożenie akcentów sprawia, że wyreżyserowany przez Terence’a Fishera film grozy niewiele ma wspólnego z amerykańskim oryginałem, nawet jeśli wziąć pod uwagę wspólne elementy obu fabuł. Ponownie głównym pozytywnym bohaterem jest syn znanego badacza (Peter Cushing jako kulejący młodzian), znowu pojawia się motyw reinkarnacji ukochanej kobiety, ale cała reszta wzorowana jest w dużej mierze na drugim filmie Universalu z serii, Ręce mumii (1940), z którego pochodzi wątek człowieka sterującego egipskim upiorem w celu zabicia szukających grobowca obcokrajowców.
Wytwórnia Hammera rozpoczęła swój horrorowy pochód identycznie, jak amerykańskie studio filmowe, od Przekleństwa Frankensteina (1957) oraz Horroru Draculi (1958), gdyż – ze względu na powieściowe oryginały – do tych postaci mogła nabyć prawa. Realizacja Mumii z wykorzystaniem niektórych elementów fabuły oraz nazw własnych była możliwa dopiero po podpisaniu umowy z Universalem. Podobnie jednak jak w przypadku filmu Freunda trudno tu mówić o oryginalności, nie tylko ze względu na podobieństwa do wcześniejszych czarno-białych odsłon cyklu (poza oryginałem i Ręką mieliśmy jeszcze Ducha mumii oraz Klątwę mumii, oba z 1944 roku). U Fishera, gdy tytułowy bohater po raz pierwszy pojawia się w pełnej glorii na ekranie, wyłania się z sadzawki, pokryty od stóp do głów błotem – trudno nie zauważyć w tym momencie, że bliżej odtwarzanej przez Lee postaci do słynnego Golema, postaci z żydowskiego folkloru. Ulepiony z gliny niemy mściciel, powstały, aby bronić swego ludu przed prześladowcami, wkrótce jednak będący zagrożeniem dla wszystkich; w ten sam sposób można opisać również tytułowego bohatera hammerowskiego horroru.
Nietrudno jednak dobrze się bawić na Mumii, zwłaszcza że film posiada wspaniałą gotycką (jakże nietypową dla tej postaci) atmosferę, żywe dekoracje i kostiumy oraz zaskakującą gwałtowność podczas scen ataku potwora. Ale gdybym miał wskazać najlepszą scenę, nieprzypadkowo byłby to moment bez mumii, za to z faktycznymi bohaterami opowieści, granym przez Cushinga Johnem Banningiem oraz mściwym Egipcjaninem, Mehemetem Beyem, w którego wcielił się George Pastell. Ich spotkanie przybiera postać grzecznej, acz pełnej napięcia dysputy o różnicach światopoglądowych i kulturowych, które stały się podstawą rozlewu krwi. Jeden wbija szpilę drugiemu z godnością największego dżentelmena, podczas gdy mumia stoi zamknięta w drugim pomieszczeniu. Ewidentnie drugoplanowa rola Lee została poszerzona o ciągnącą się w nieskończoność, a ukazującą jego jeszcze ludzkie oblicze retrospekcję, która nie była jednak w stanie ukryć faktu, że film mógłby się tak naprawdę obyć bez pokrytej bandażami postaci. Ale wtedy musiałby się inaczej nazywać.
Tytułowa mumia w obu filmach ma problem z własnym wizerunkiem. W amerykańskiej wersji z lat trzydziestych przypomina słynnego wampira, zaś ponad ćwierć wieku później w Anglii można ją łatwo pomylić z żydowskim monstrum z gliny. Oczywiście przez osiemdziesiąt pięć lat od premiery dzieła Freunda powstały również inne filmowe wariacje na temat zabandażowanej istoty, lecz fakt, że wciąż pamięta się właściwie tylko ten najprostszy, jednowyrazowy tytuł w różnych odsłonach, a te zapożyczają zewsząd najróżniejsze elementy, świadczy, że kino nie bardzo wie, co z mumią zrobić. Czy spróbować nadać jej ludzkie cechy oraz wygląd, jak to uczynił Karloff, czy też ukazać ją jako pozbawioną sumienia siłę zniszczenia, co zdało egzamin w przypadku wersji z Lee? Reżyser widowiska z 1999 roku, Stephen Sommers, inaczej niż w przypadku poprzedników, postawił na fantastykę i efektowność obrazu, zawierzając bardziej komputerowi niż spokojnie prowadzonej narracji i aktorskim umiejętnościom Arnolda Vosloo. Odniósł sukces, bo kino nieustannie się zmienia i najwyraźniej taką właśnie mumię chcieliśmy wówczas zobaczyć. Ale i on nie wymyślił nic nowego, wykorzystując atrakcyjność kina nowej przygody (w 1999 roku, kiedy takich filmów już się nie robiło), aby opowiedzieć nie horror, a awanturniczy romans z dużą dawką humoru. Strach ustąpił miejsca ekscytacji; mumia znowu przyjęła inną tożsamość.
Lubię filmy o mumii, ale ona sama wydaje mi się niemrawym i nieciekawym bohaterem horroru. Mówi niewiele, porusza się koślawo, tęskni zazwyczaj za swą dawno już pogrzebaną ukochaną i karze niewiernych – tak pokrótce można podsumować jej dotychczasową karierę. W najlepszym razie wydaje się wyrażać lęki przed najazdem cudzoziemców, próbą przywłaszczenia przez nich dóbr kulturowych i narzucenia własnej tożsamości. Jak na ironię zachodnia mentalność, czy to amerykańska czy brytyjska, przenika proponowane filmowe historie do tego stopnia, że tytułowa postać zostaje brutalnie wyciągnięta ze swojego grobu i przeniesiona do bardzo nam znajomych schematów fabularnych; innymi słowy, już na starcie pozbawiona zostaje całej swojej egzotyki i wyjątkowości. Dawniej szukano rozwiązania w literaturze, lecz ta nie przyniosła żadnych ciekawych odpowiedzi. Kino również nie ma pomysłu na uczynienie z mumii czegoś więcej niż straszydła bez duszy. Być może warto zastanowić się nad tym, co ją odróżnia od innych potworów dużego ekranu, zamiast skupiać się na jej bandażach.
korekta: Kornelia Farynowska