Multipleks artystyczny
Kino artystyczne w Polsce, o ile nie jest podpisane wielkimi nazwiskami, istnieje w drugim lub trzecim obiegu. Liczba widzów z rzadka przekracza 50 tysięcy, a sukcesem jest przekroczenie magicznej bariery 100 tysięcy. Na cały kraj. Tyle co gromadzi byle hit zza wielkiej wody lub romantyczne ścierwo tvnowskie znad Wisły. Co jakiś czas zdarzają się nieprzewidziane hity nowohoryzontowe gromadzące 200-300 tysięcy i więcej. Ale to wyjątek. Raz na rok, na kilka lat.
Pośród tych, którzy są wierni idei „kina artystycznego” jest oczywiście Roman Gutek, szef nieocenionego Gutek Film oraz twórca festiwalu Nowe Horyzontu i American Film Festivalu, na których nigdy nie byłem, ale spora liczba członków KMF dociera tam regularnie i sobie chwali. Filmy, które Gutek kupuje, są najczęściej bardzo dobre, co najmniej przyzwoite, a od czasu do czasu wybitne. Oczywiście takowe są zwykle dla tych, którzy mają otwarte umysły na innego typu doświadczenia i nie zamykają się w ciasnym pokoju z najpopularniejszym kinem jankeskim i wśród wybranych gatunków.
fot. Maciek Kulczyński, enh2010.blogspot.com
Otóż Pan Roman ma ideę. Ideę, którą trudno skrytykować, a wypada jedynie chwalić i reklamować, choć o sukces będzie mu trudno, cholernie trudno. Idea, za którą warto trzymać kciuki, choć na pierwszy i drugi rzut oka raczej okaże się klapą. Szef kultowego Muranowa przejmuje bowiem 9-salowy multipleks Heliosa w centrum Wrocławia. Cel jest prosty: stworzenie arthouse’u, czyli miejsca, gdzie będzie można obcować z kinem ambitnym i niecodziennym. Gdzie nie uświadczy się popcornu, a siorbanie coli zostanie zastąpione poseansową kawką *.
– Będziemy proponować widzom dobre, ambitne filmy, do których przyzwyczailiśmy nowohoryzontową publiczność. Nie będę się jednak odżegnywał od komercyjnego ambitnego kina – filmy Agnieszki Holland czy Woody’ego Allena także będą w Heliosie mile widziane – mówi Roman Gutek w wywiadzie dla Gazety Wrocławskiej.
Landmark’s Sunshine Cinema -Arthouse w Nowym Jorku
Będzie dwuletnia Akademia Polskiego Filmu, będą autorskie przeglądy, będą poranki dla dzieci z nietypową animacją. Będzie miejsce na filmowe eksperymenty i będą stoliki i krzesła czekające na kinomanów tak bardzo chcących dyskutować ze sobą, twarz w twarz, bez fejsika (olaboga! to tak się da?).
Koszt prowadzenia wrocławskiego kina oscyluje wokół 12 baniek PLN rocznie. Miasto Wrocław na interes wyłoży ćwiartkę tej sumy, czyli 3 bańki. Abstrahując już od tego, że podatnicy składają się na prywatny biznes (pal go licho, że szczytny – powinien finansować się sam z siebie!), to zarobienie na widzach 9 milionów złotych dzięki jednemu multipleksowi… no, jest fajne, ambitne. I chyba mało związane z rozsądkiem. Przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz.
– Mamy nadzieję przyciągnąć kilkaset tysięcy kinomanów rocznie. Docelowo pół miliona – uśmiecha się Gutek.
Jeśli dwieście tysięcy kinomanów zawita do Heliosu Nowe Horyzonty i zapłaci 20zł za bilet, to kino zarobi 4 miliony. Jeśli pół miliona odwiedzi ten przybytek – rzeczywiście do kieszeni wpadnie około 9 milionów.
Filmy Gutka z tego roku zobaczyło mniej więcej z 700 tysięcy widzów w całym kraju – mniej więcej, bo tylko zerknąłem na tegoroczne polskie boxofficy, więc moje obliczenia nie muszą być dokładne. 500 tysięcy z tej liczby to wynik jednego filmu, „Nietykalnych”, którzy grani byli wszędzie, w każdym mieście, w każdym dużym kinie. Oprócz francuskiego hitu mieliśmy na ekranach głośny „Wstyd”, który może dobił do 50 tysięcy, a może i nie. Zeszły rok, to wiadomo: „Skóra, w której żyję” Almodovara i „Melancholia” von Triera, które ciągnęły za uszy kino artystyczne nad Wisłą. Prócz filmów dystrybuowanych przez Gutek Film mieliśmy jeszcze duży sukces Kino Świata – „O północy w Paryżu” Allena. I w sumie tyle z tytułów znaczących i wybijających się w boxoffice.
Nie chcę brzmieć jak ten, który wieszczy niepowodzenie, bo ja naprawdę chciałbym, aby się tego typu inicjatywa udała. O program nie ma się co martwić, bo na pewno będzie dobry, ale pod względem komercyjnym – kino to nie działalność charytatywna i musi zarabiać na siebie, na swoich pracowników, na promocję. Pierwszy arthouse w Polsce to rzecz szalenie ryzykowna, a w kraju, gdzie kina lokalne i studyjne ustępują miejsca multipleksom grającym „The Avengers” – na pierwszy rzut oka mało rozsądna. Nie mam wglądu do strategii biznesowej kina, ale zarządzający nim będą musieli włożyć wielki wysiłek w zapełnienie sal opierając się nie tylko na studentach (grupa oczywista), bo ci nie są tak naprawdę najbardziej wartościowym targetem (tak, studencie, jesteś fajny, od czasu do czasu stajesz się trendsetterem, ale mimo swojej większej aktywności nie dajesz tyle zarobić co inni, pracujący i wydający kasę). Wiązanie nadziei z festiwalem Nowe Horyzonty też wydaje się karkołomne, bo ta zacna letnia inicjatywa ma swoje własne zaplecze
Takie kino musi proponować coś ekstra. Coś ponad standard (czyli seans filmu), coś, czego inne kina nie mają – i mieć nie będą. Tytułami typu „Jiro śni o sushi”, ”Zapiski z Toskanii”, „Attenberg” czy „Człowiek z Hawru” raczej publiczności się nie zwojuje. A inne, choćby nowy Allen, Almodovar, von Trier czy Haneke będą grane w większości polskich multipleksów (i to jedynie wtedy, kiedy będą nośnikiem nie tylko ambicji ich twórców, ale i potencjalnego zysku).
Mimo wszystko – mimo obiektywnych trudności i subiektywnych wrażeń – życzę Gutkowi sukcesu. Bo takie miejsca są na pewno potrzebne. Oby wrocławski arthouse nie był ambitną porażką.
* Zawsze się zastanawiałem co ma popcorn do ambicji, a co picie coli czy innych napojów do inteligencji. Ani jedno, ani drugie, o ile spożywane bezgłośnie w kulturalny sposób, nie rozprasza, nie burzy nastroju. Wypad do kina to dla wielu osób (większości widzów?) pewna ceremonia, w której prażony popcorn zajmuje tak samo ważne miejsce, jak seans. Po cholerę z tym walczyć i reklamować kino jako miejsce, w którym nie znajdzie się tego, co wszędzie jest wymaganym standardem? Nie rozumiem tego. Nawet jeśli nigdy sobie popcornu nie kupuję.