MROCZNY RYCERZ
Oto jak na dzień dzisiejszy przedstawia się sytuacja: jeśli Mroczny Rycerz zapisze się kiedykolwiek złotymi zgłoskami w dziejach kina – i nie chodzi mi tu o jakiś wydumany rekord kasowy – to publicznie oświadczam, że odszczekam wszystkie brzydkie słowa, jakie wypowiedziałem pod adresem komiksowych ekranizacji (z Transformerami Baya włącznie). Dobra, żarty na bok. Jeśli Mroczny Rycerz wejdzie do annałów, to tylko i wyłącznie za sprawą zrytego ryja Jokera. Jemu bowiem zawdzięczamy, że zamiast infantylnego banału na lato o super bohaterze, oglądamy infantylny banał o super bohaterze z niespodzianką w środku. Joker jest jak pęknięcie tektoniczne na ubitej glebie, jak demon wślizgujący się bezkarnie do świata dobranocki. Joker to po prostu filmowy socjopata czystej wody, jeden z trzech najlepiej zagranych psycholi, jakich widziałem. Ową trójkę uzupełniają panowie Johnowie: Ryder i Doe.
Co łączy wyżej wymienionych dżentelmenów? Uszkodzony chromosom? Nie, to byłoby zbyt banalne. Wszak umysł ludzki bywa zły, nie będąc anormalnym. W takim razie może osobliwie pojęte poczucie humoru? Tu już cieplej – instynkt ludyczny rozwinął się u całej trójki bardzo bujnie. Metodyczność, dokładność, cierpliwość? Ciepło. Groteskowe kaznodziejstwo? Ciepło. Jakaś trącąca ponadczasowym kultem scena? Otóż to! Niewidzialną nić pokrewieństwa, spajającą owych trzech zwyrodnialców w przytłaczającą zbrodniczą całość, tworzy właśnie jedna konkretna scena, dziejąca się na komisariacie tuż po aresztowaniu, ale jeszcze przed przesłuchaniem, kiedy oficer prowadzący ze zdumieniem odkrywa, iż schwytany oprych to najbardziej bezosobowa jednostka we wszechświecie. Usłyszymy wówczas trzy kwestie, różniące się zasobem słów, ale w treści identyczne:
Ryder: “Niekarany, bez prawa jazdy, bez świadectwa urodzenia. Sprawdziliśmy jego odciski w komputerze i nic nie znaleźliśmy. Na razie nie wiemy nawet, jak się nazywa.”
Doe: “Nie znaleźliśmy ani jednego dobrego odcisku. Nie brał kredytów. Ani śladu zatrudnienia. Jedyne, co wiemy o tym facecie, to to, że jest bogaty, dobrze wykształcony i kompletnie niepoczytalny.”
Joker: “Nic. Żadnych odcisków, śladów DNA, karty dentystycznej. Ubranie szyte na zamówienie, żadnych metek. W kieszeniach pustka, prócz noży i włókien. Brak nazwiska, brak innych danych osobowych.”
Fincher sparafrazował Harmona, Nolan – Finchera i w ten sposób zrodziła się wieczyście trwała charakterystyka celuloidowej zbrodni, w której najbardziej przeraża nie wizualny rozmach i namacalne okrucieństwo czynu, lecz fakt, iż powstała ona z nicości jako anonimowa niszczycielska siła. Już nie o to się rozchodzi, że Joker straszy swoim nieprzejednanym stylem bycia oraz dalekosiężnym planowaniem. On zwyczajnie bierze wszystkich tak jak chce. Medycyna dowodzi, że dziewczynki dojrzewają szybciej od chłopców. U Nolana inaczej: Joker dojrzewa (a raczej dojrzał – do swojej burzycielskiej roli) szybciej niż całe Gotham razem wzięte do roli obrońcy własnych bezbronnych dusz. Prawda to, że clown wodzi za nos topornego Nietoperza, prawda, że igra z policją i zbiorowiskiem przygłupawych łebków, których tylko z szacunku dla reżysera nazwę mafią, ale prawdą jest również to, że tym razem antagonista zadanie miał wyjątkowo ułatwione, ponieważ jego największy przeciwnik okazał się być… emo.
Zastanawialiście się kiedyś, czemu Nolanowy Batman to taki niezdecydowany frajer? Jego komiksowe rozterki dobijały mnie przez cały seans. “Alfredzie, powiedz mi, bo jestem smutny: czy jeśli będę walczył z mafią, to będę musiał zabijać ludzi?” Albo lepiej: “Alfredzie, powiedz mi, czy naprawdę muszę zabijać?” Albo jeszcze lepiej: “Alfredzie, przytul mnie”. Rozumiem, że w komiksie Batman unikał zabijania, raczej parał się dostarczaniem zbirów pod drzwi komisariatu. Wszystko super, fajnie, pięknie, lecz realizmu w tym nie ma za grosz. A najgorsze jest to, że straszliwie cierpi na tym film, gdyż postawiwszy sobie za punkt honoru jak najwierniejsze oddanie życiowych realiów, nie można honorować tak krańcowo idealistycznego myślenia. Myślenia, które zostałoby poddane brutalnej weryfikacji już przy pierwszym kontakcie z przestępczością zorganizowaną, a z taką przecież Batman walczy, kiedy Joker odpoczywa. Poza tym spójrzcie na sprawę od innej strony: jaki dorosły człowiek w filmie aspirującym do miana thrillera sensacyjnego, który decyduje się uprzątnąć miasto z szumowin, ugina się pod naporem tak skrajnie infantylnych rozterek? Czy będę musiał zabijać? Nie chcę zabijać. Nie mogę. Nie zrobię – i tak w koło Macieju. Przecież to się normalnie w pale nie mieści! To ma być ta reklamowana w internecie antyczna tragedia archetypowa, zapuszczająca sondę w mrok ludzkiej podświadomości? Wolne żarty.
Gdyby to ode mnie zależało, wysłałbym Wayne’a gdzieś na winkiel, żeby sobie pogawędził z jakimś dwunastolatkiem handlującym dragami – może dzieciak pokazałby mu, na czym świat stoi i wytłumaczył temu idealiście od siedmiu boleści, że jak obierasz kurs kolizyjny na mafię, to bez zabijania się nie obejdzie. Krótko: wchodząc do szamba, będziesz śmierdział. Gotham to szambo – Batman ma je oczyści z gówna. Ale nie w białych rękawiczkach. Walka z oprychami nie może przypominać usługiwania ministranta do mszy. Stąd też aplikowanie realizmu do filmowej wersji Nietoperza sugerowałbym zacząć od uporania się z zadziwiającym humanitaryzmem bohatera, który oczywiście dla fanów stanowi nie lada gratkę, bo komiksowy i w ogóle nadaje postaci takiej fajnej, rzadko spotykanej psychologicznej głębi, ale sorry – w filmie z ambicjami wygląda po prostu żenująco niewiarygodnie.
Podobne wpisy
Zwróćcie uwagę: jedna z najlepszych scen Mrocznego Rycerza – Joker dynda na lince i rozmawia z Batmanem. Z ust clowna pada wówczas znamienne zdanie o niepohamowanej sile, która napotyka na swojej drodze niewzruszony monolit; mało tego, sposób nakręcenia tej sceny kojarzy się nieuchronnie z kartą do gry – pozytyw i negatyw, góra i dół, dobro i zło we wzajemnym uścisku, nierozerwalne, raz triumfuje Batman, innym razem Joker, podczas gdy obrót kamery sygnalizuje zmianę biegunów. Teoretycznie rzecz ujmując, tożsamość obu tych postaci jest bezsporna, lecz w praktyce Batman wypada doprawdy mizernie w porównaniu z Jokerem, żaden z niego monolit. I bynajmniej nie dlatego, że Ledger miał więcej do zagrania, a Bale ledwie grywał ogony. Pewnych ssaków nie zamyka się w klatkach. Nietoperz wtłoczony w komiksowy gorset staje się pośmiewiskiem dla swoich oprawców. W filmie rzecz jasna tego nie widać. W filmie musi zwyciężyć naiwnie rozumiane dobro, nawet jeśli wiąże się to z unicestwieniem bezcennej, bo niepoprawnej ideologicznie wymowy dzieła. Nic bardziej nie wkurza niż zaprzepaszczona szansa na coś wielkiego.