MR. DEEDS. Oryginał i remake

Mało kto wie, że Longfellow Deeds Adama Sandlera ma za sobą kilkudziesięcioletnią przeszłość i oryginalnie nosił twarz Gary’ego Coopera oraz reżyserskie znamiona Franka Capry. Mało kto również wie, że postać ta początkowo nie była głupią wymówką do błaznowania na ekranie, a ważnym nośnikiem ideologicznym świadomego twórcy, który kilka lat później zasłynął takimi obrazami jak Pan Smith jedzie do Waszyngtonu oraz To wspaniałe życie, a dzisiaj uznawany jest za jednego z największych amerykańskich reżyserów (a przynajmniej w Stanach, gdyż w Polsce Capra wciąż jest mało znany). Mało kto wreszcie wie, że Capra zgarnął za film Oscara za reżyserię, a jego dzieło jest stawiane w rzędzie amerykańskich klasyków. Czy taki film jak Mr. Deeds Goes to Town (u nas przetłumaczony na Pan z milionami), w którym prosty człowiek staje do walki z systemem rządzonym przez zachłannych dorobkiewiczów i wygrywa dzięki swojej zawziętości oraz przyjaciołom, ma prawo bytu w XXI wieku? Nie, nie ma, i nie dlatego pomysł remake’u został poczęty. Sandler zobaczył w filmie Capry potencjał na typową dla siebie komedię, i taką też nakręcił.
Remake Sandlera i Brilla (reżyser) ma w zasadzie mało wspólnego z oryginałem. Fabularnie jest całkiem wierny – cały zarys, historia, niektóre dialogi oraz kilka ważniejszych scen zostało żywcem przeniesionych do czasów współczesnych i lekko 'uaktualnionych’. Ale już warstwa ideologiczna, która w filmie Capry miała kluczowe znaczenie i tak naprawdę stanowiła cel sam w sobie, tutaj została sprowadzona do potrzebnego, acz niewymagającego tła, które na końcu pozwoli podać widowni jakiś ładny morał. I tak remake jest po prostu komedią, na dodatek komedią typowo sandlerowską, i nie piszę tego z żadną dozą złośliwości – lubię dość kontrowersyjny i rubaszny styl tego komika. Jest śmiesznie, miejscami obrzydliwie, a czasami obraz wywołuje szczery uśmiech na twarzy. Niemniej jednak, porównując go z oryginałem, film Sandlera jest zbyt płytki, a wszystkie jego plusy i całe bądź co bądź ładne przesłanie bledną, gdy widziało się dokonanie Capry. Reżyser musi się przewracać w grobie, widząc jak jego dzieło zostało wypaczone. W oryginale chodziło o pokazanie siły ludzkich więzi, mocy przyjaźni, uczuć przełamujących władzę pieniądza, o przeciwstawienie dobrego, prostodusznego człowieka z silnym kręgosłupem moralnym i typowego cwaniaka, który dla pieniędzy i sławy gotów jest sprzedać własną matkę. Motyw ten stanowił o sukcesie filmu, albowiem poprzez niego Capra w typowy dla siebie sposób pocieszał Amerykanów w dobie Wielkiej Depresji. Była tam komedia, ale subtelna, opierająca się na słowach i nie przyćmiewająca przesłania, które u Sandlera pojawia się tak naprawdę w ostatnich 10-15 minutach. Capra wreszcie rozpoczął Deedsem swoją walkę o prawa maluczkich: tych, którzy nie mają szans z Wielkim Biznesem i kapitalistycznym wyzyskiem, również o tych, którzy świadomie usuwają się na bok i nie obchodzą ich pieniądze czy sława, lecz po prostu dobre i godne życie, jakkolwiek patetycznie to brzmi. W dzisiejszych czasach trudno to chyba zrozumieć, dlatego Adam Sandler nakręcił komedyjkę, która niby pokazuje to samo, ale tak naprawdę, poza śmiechem, nie przekazuje zbyt wiele. Całość została uwspółcześniona z taktem słonia w składzie porcelany. Wiele zmian z oczywistych względów musiało zostać wprowadzonych dla absolutnie komediowo-absurdalnego wydźwięku filmu i emploi samego Sandlera, lecz wiele zostało wciśniętych niepotrzebnie, na siłę i bez sensu, tak, że pozostaje wrażenie 'zmienić żeby zmienić’. Co ciekawe, najbardziej widoczne jest to nie w wydźwięku filmu, lecz w konstrukcji głównej postaci.
Deeds Sandlera jest małomiasteczkowym idiotą o złotym sercu, wokół którego rzeczy się po prostu same dzieją, kiedy on wyczynia głupoty, a przy okazji jest śmieszny, nieśmiały, kochający, odważny i uczciwy – taki miks wszelkiego dobra, który potrafi pocieszyć, ale też przywalić w mordę za obrazę godności damy. Postać tak przesadzona, że miejscami wręcz karykaturalna. Natomiast Deeds Coopera i Capry był człowiekiem prostym, lecz inteligentnym, dowcipnym, ale nie złośliwym, z zasadami i kodeksem wartości – nie dawał sobie dmuchać w kaszę, wiedział co robi i był świadomy podejmowanych decyzji. Też bronił kobiecej czci i potrafił przywalić jakiemuś chamowi, ale nie był tak bardzo impulsywny, czy wręcz agresywny, i robił to z głową. Do prostodusznego głupka było mu daleko, gdyż to, że był z małego miasteczka oznaczało u Capry, że nie został jeszcze skażony wielkomiejskim cynizmem i tumiwisizmem. Rozbieżność jest więc dosyć duża i rzutuje tym samym na resztę postaci. Na Babe Bennett, która w remake’u prezentuje się na ładną trzpiotkę i nałogową kłamczuchę, a nie profesjonalną dziennikarkę zagubioną w swojej pracy. Na jej redaktora naczelnego, który z żądnego sensacji, acz potrafiącego współczuć dziennikarza zamienił się w tabloidowego barona, który kocha to, co robi oraz to, co może sobie za to kupić. I na kilka innych, ale nie będę ich przytaczał, albowiem mija się to z celem – dość powiedzieć, że każda postać remake’u została 'urozmaicona’, a dodatkowo doszło kilka nowych, naszkicowanych typowo pod sandlerowską komedię.
Co lepsze? No cóż, tutaj odpowiedź będzie nad wyraz oczywista – klasyk Capry. I pomimo tego, że o wiele bardziej cenię późniejszego o kilka lat Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, to Deedsa również lubię i chętnie powtarzam co jakiś czas. Podczas gdy remake Sandlera może jedynie śmieszyć i to w swój specyficzny sandlerowski sposób, „Pan Deeds jedzie do miasta” (wybaczcie, polski tytuł nie chce mi przejść przez klawisze…) jest idealnym lekkim filmem, mówiącym o ważnych sprawach. Jest tu komedia, jest i dramat, jest romantyzm i kino społeczne, jest wreszcie pokrzepiający wydźwięk, który działa po dziś dzień. Podsumowanie będzie więc krótkie i bolesne – jeśli lubisz humor prezentowany przez Adama Sandlera (i Johna Turturro, bo to on rządzi niepomiernie drugim planem) i potrzebujesz kompletnie odmóżdżającej rozrywki – Mr. Deeds może to ewentualnie zapewnić. Lecz jeśli masz większe wymagania, szukasz czegoś bardziej subtelnego, „rozrywki inteligentnej”, wybór jest tylko jeden. Remake lubię, ale w porównaniu z oryginałem, tak naprawdę jedynym wybitnie pozytywnym jego aspektem jest to, że może zachęcić ludzi do sięgnięcia po film Capry. Do czego każdego serdecznie zachęcam.
- Frank Capra od samego początku chciał mieć w swojej obsadzie Gary’ego Coopera. Czekał sześć miesięcy aż aktor nie będzie zobowiązany żadnym kontraktem. Opóźnienie kosztowało 100 tysięcy dolarów.
- Główną rolę kobiecą miała zagrać Carole Lombard, lecz wycofała się z projektu na trzy dni przed jego startem (wybrała rolę w filmie Mój pan mąż, czyli w oryginale My Man Godfrey). Zdjęcia rozpoczęto bez głównej aktorki, Jean Arthur pojawiła się dopiero później. Okazała się strzałem w dziesiątkę, Capra tak ją polubił, że nakręcił z nią jeszcze dwa filmy: Pan Smith jedzie do Waszyngtonu oraz Cieszmy się życiem (You Can’t Take It With You).
- Szef Columbii, Harry Cohn, był przeciwny zatrudnieniu Jean Arthur do głównej roli. Dopiero po interwencji Capry, który przekonał go do wsłuchania się w jej wspaniały głos a nie patrzenia na twarz, zmienił zdanie.
- Całkowite koszta produkcji wyniosły ponad 800 tysięcy dolarów, co było naprawdę wielką sumą w 1936 roku.
- Jean Arthur zobaczyła cały film po raz pierwszy w 1972 roku na festiwalu filmowym, na którym gościła wraz z Caprą.
- Szef Columbia Pictures, osławiony Harry Cohn, wyznawał zasadę, która nie pozwalała jego reżyserom powtarzać scen. W ramach oszczędności producenckiej. Capra znalazł sposób na obejście tych restrykcji – otóż pod koniec każdego ujęcia nie krzyczał „Cięcie!”, lecz „Jeszcze raz!”, po czym aktorzy natychmiast zaczynali odgrywać całą scenę od początku.
- To pierwszy film, w którym Harry Cohn autoryzował dodanie nazwiska Capry w tytule filmu. Pełny tytuł brzmi więc Frank Capra’s Mr. Deeds Goes to Town.
- Według Motion Picture Herald film został zakazany w Niemczech, dlatego że przy jego kręceniu udział brali aktorzy innego pochodzenia niż aryjskie.
- Początkowo Cohn, Capra i Arthur planowali nakręcenie sequela pod tytułem Pan Deeds jedzie do Waszyngtonu, na podstawie The Gentleman from Wyoming Lewisa Fostera. W rolach głównych wystąpić mieli ponownie Gary Cooper oraz Jean Arthur. Projekt wszedł na ekrany kin, ale pod tytułem Pan Smith jedzie do Waszyngtonu, z wieloma zmianami fabularnymi, a w roli głównej Coopera zastąpił James Stewart.
- Piękna scena, w której Babe recytuje wiersz, napisany dla niej przez Deedsa, została początkowo wykreślona przez Caprę ze scenariusza, ponieważ uważał, że jest zbyt sentymentalna. Jean Arthur poświęciła wiele pracy na przygotowanie się do tej sceny, przekonała więc reżysera, aby chociaż nakręcił ją na próbę. Motyw z Deedsem przewracającym się o kosz na śmieci został dodany jako element komediowy kontrastujący z sentymentalnym nastrojem sceny.
- W filmie jest scena, w której Deeds nie może znaleźć rymu do wyrazu „Budington”. Clarence Budington Kelland był jednym ze scenarzystów.
- Według portalu IMDb remake powstał częściowo w oparciu o Projekt Norma, inicjatywę irlandzkich scenarzystów z Belfastu, w której chodziło o napisanie skryptu w oparciu o losowo wybraną historię lub model opowieści, gatunek lub lokację. Kluczowe słowa opisujące film to: Faust, dramat, więzienie. No cóż, kolejnym słowem, dodanym już później, po stworzeniu skryptu opartego na tym pomyśle, powinno być: Sandler.
- W remake’u znajduje się odnośnik do Boo Radleya, kluczowej postaci z klasycznego Zabić Drozda. Babe zmyślając historię swojego dzieciństwa opowiada Deedsowi historię o jabłoni Boo Radleya. W filmie znajduje się również odnośnik do Atticusa Fincha, głównego bohatera Zabić Drozda. Witając się z Panią Finch, swoją sąsiadką, Babe nazywa jej psa „Atticus”.
- Tablica z napisem „Witamy w Mandrake Falls” i krótkim wierszykiem pod spodem jest dokładnie tą samą tablicą, które została użyta w oryginale.
- W jednej ze scen, udająca szkolną pielęgniarkę Babe, mówi Deedsowi, że chłopak o imieniu Billy Barty siedzi chory w jej gabinecie. To hołd dla aktora Billy’ego Barty, który zmarł w 2000 roku, trzy miesiące przed rozpoczęciem zdjęć do Mr. Deeds – Milioner z przypadku.
- Jak w każdym filmie Adama Sandlera, w rolach drugoplanowych i epizodycznych występuje ciągle ta sama ekipa jego przyjaciół: Rob Schneider, Allen Covert, Peter Dante oraz pojawiający się w filmach Sandlera od czasu do czasu Steve Buscemi, John Turturro i Blake Clark.
Tekst z achiwum film.org.pl (30.08.2008)