search
REKLAMA
Seriale TV

MIASTECZKO TWIN PEAKS, sezon trzeci. Recenzja pierwszego odcinka

Karolina Chymkowska

22 maja 2017

REKLAMA

Laura Palmer dotrzymała słowa. Minęło ćwierć wieku i miasteczko Twin Peaks ponownie otworzyło przed nami swoje podwoje – o ile oczywiście można mówić o otwartości w przypadku miejsca, które żyje i oddycha niebezpiecznymi sekretami. I chociaż w teorii zdawaliśmy sobie przecież sprawę, że czas nie stał w miejscu i przez tak długi okres wiele rzeczy musiało się zmienić, okazuje się, że nie jesteśmy na to do końca przygotowani.

David Lynch, który powrócił z sequelem swojego serialowego przeboju, jest już bowiem zupełnie innym twórcą niż ten, który po raz pierwszy zaprowadził nas do owiniętego w folię ciała zamordowanej nastoletniej królowej piękności.

Lynch nigdy nie krył się ze swoim uwielbieniem dla tego, co “tajemnicze” i “niepoznane”. Niemniej sposób, w jaki to prezentował, zmieniał się na przestrzeni lat, osiągając apogeum hermetyczności w Mulholland Drive i w Inland Empire. Tak powstały otwarte na najrozmaitsze interpretacje freski, kolaże dziwnych motywów, ekscentryczne wizje przesycone specyficzną, skomplikowaną w odbiorze symboliką. Podczas seansu podwójnego pierwszego odcinka trzeciego sezonu odkryłam, ku własnemu zaskoczeniu, że podświadomie oczekiwałam Lyncha sprzed lat. Ale pod względem artystycznej dojrzałości on jest już w zupełnie innym miejscu. Nie wszystkim fanom kultowego serialu będzie łatwo się z tym pogodzić.

Lynch zawsze powtarzał, że z całych dwóch sezonów Miasteczka Twin Peaks największą słabość miał do pilota. W pilocie, owszem, jest tajemnica, jest niepewność, ale generalnie stylistyka jest klasycznie obyczajowa – postaci są zaprezentowane w sposób przejrzysty i oczywisty, każda kolejna scena logicznie wynika z poprzedniej, a razem łączą się w zrozumiałą całość. Klimat początku sezonu trzeciego jest już jednak zupełnie inny. Po pierwsze, rytm narracji jest bardzo powolny, wręcz leniwy. Niewiele tu akcji, bohaterowie patrzą na siebie, obserwują, podczas dialogów robią dłuższe przerwy, tak jakby badali grunt bądź okrążali się ostrożnie, niczym zapoznające się zwierzęta. Po drugie, patrzymy na ciąg oderwanych scenek, między którymi trudno jest uchwycić związek, a niemal każda niesie ze sobą pytanie: o co tu, u diabła, chodzi? Prezentacja nowych postaci (a z samej listy obsadowej wiemy, że będzie ich bardzo dużo) tylko tę konfuzję pogłębia, ponieważ kompletnie nie wiemy, z kim mamy do czynienia i dlaczego. Co prawda co jakiś czas pojawia się scena, która nawiązuje do znanych nam motywów: bracia Horne nadal porozumiewają się we właściwym sobie stylu (a Jerry ma niezmienną słabość do smacznych specjałów kulinarnych), zaś Lucy (Brennan, nie Moran) wciąż wykonuje swoje obowiązki z komicznie drobiazgową starannością.

Między tymi rozsianymi to tu, to tam perełkami pojawiają się elementy, które zaskakują, ponieważ dwa pierwsze sezony kojarzą nam się z zupełnie inną stylistyką. Po raz pierwszy na przykład wychodzimy poza granice miasteczka, podróżując a to do Nowego Jorku, a to do Południowej Dakoty – czemu tak się dzieje, na razie nie wiadomo, ale w sumie w samym Twin Peaks przebywamy najrzadziej. Niespodziewanie atakuje nas kompletnie nieoczekiwana krwawa sekwencja, owszem, przerażająca, ale i dosyć dosłowna. Zahaczamy też o science fiction i brutalne kino sensacyjne. A już koncentracja oryginałów (takich przez duże “O”) na metr kwadratowy jest wyjątkowo obfita.

Pomimo tego jednak coś jest ewidentnie nie tak z humorem serialu. Zawsze był to bardzo ważny element. Owszem, widać miejsca, w których miał się w założeniu pojawić, ale wydaje się to dziwnie wysilone, pozbawione wdzięku – czyżby Frost stracił pazur? Z drugiej strony trzeba jednak podkreślić, że spoiwem humoru oryginalnego Twin Peaksa był w dużej mierze agent Cooper; to on, jego charakter, specyficzna osobowość i niepowtarzalne manieryzmy stanowiły element przewodni, tworząc tło dla zabawnych interakcji między głównymi bohaterami. A agent Cooper zaginął. Przynajmniej ten, którego znamy. To wstrząs dla integralności fabuły, ale jednocześnie nadzieja, że kolejne odcinki przyniosą odmianę – bo przecież prędzej czy później go odzyskamy, prawda? Prawda?! To powiedziawszy, bez dwóch zdań właśnie Kyle MacLachlan jest najjaśniejszym punktem pierwszego odcinka. Oczywiście trzeba poczekać na to, w jakim kierunku pójdzie jego postać, ale są duże szanse, że pokaże nam aktorsko najmocniejszą ze wszystkich swoich dotychczasowych ról.

Jeżeli zatem spodziewaliście się, że wstęp do trzeciego sezonu będzie ukłonem w kierunku stęsknionych fanów, pejzażem wspomnień, rekapitulacją historii, możecie się zawieść. Te elementy są obecne, ale jest ich w gruncie rzeczy niewiele. Być może wcale nie okaże się to takie złe – skoro Lynch ucieka od grania na sentymentach, to oznacza, że ma nową historię do opowiedzenia i nie chce iść na skróty i na łatwiznę. Nie ma tu akcentowania “powrotu do domu”, “spotkania ze starymi przyjaciółmi” i tym podobnych poręcznych banałów. Nic z tych rzeczy. Niemniej po drodze pojawia się jedna scena, która niemal automatycznie wyciska łzy z oczu. To symboliczne pożegnanie osoby, bez której trudno wyobrazić sobie dawną społeczność Twin Peaks. Będzie nam ciebie brakowało, Margaret.

Reasumując, skojarzenie, które najmocniej się nasuwa przy oglądaniu dwóch godzin otwarcia, to chaos. Mnóstwo elementów niejasnych, zagmatwanych, zawieszonych w próżni. Czy jednak tą układanką rządzi jakaś nadrzędna logika, przyjdzie nam się przekonać przy kolejnych seansach. Drugie zaś obok chaosu skojarzenie to oczekiwanie. Na spotkanie z tymi, którzy dotąd się nie pojawili, jak Audrey, Bobby, Norma, ale też na jakiś konkretny kierunek, światełko w tunelu, o klimacie starego, dobrego Twin Peaks nie wspominając. Jak na razie bowiem to miejsce, do którego tak tęskniliśmy, wydaje się obce i ukryte za zasłoną – wciąż nie wiemy, czego się spodziewać. Przyszłość pokaże, czy poczujemy się w nim komfortowo na tyle, by z przyjemnością usiąść przy filiżance kawy i kawałku wiśniowego placka.

REKLAMA