Mastermind. O kinie George’a Millera
I tak docieramy do Mad Maxa: Na drodze gniewu, sam Miller zatacza zaś niejako koło. Śledząc jego karierę wyraźnie widać, że z każdym kolejnym projektem odchodził on coraz dalej od swojego najsłynniejszego dzieła. Mniej było w nich brutalności, a widownia z filmu na film była coraz młodsza. Krwawe rządy Hummungusa zastąpił bajkami o dzielnej śwince i tańczących pingwinach, choć nawet kręcąc światy dla dzieci nie zapomniał, że trochę szaleństwa nie zaszkodzi. Ciekawym będzie zobaczenie twórcy Happy Feet znów w gatunku, od którego zaczynał i któremu wielce się przysłużył. Mad Max wypromował nowe kino australijskie, ale miał także znaczący wkład w postapokaliptyczny odłam kina fantastycznego, w którym wojownicza jednostka walczy nie tylko z antagonistą (często przeważającym liczebnie), ale i z wrogim środowiskiem, światem zniszczonym i niejako cofniętym do wieków średnich. Mając w głowie taki obraz aż trudno się nadziwić późniejszym dziełom Millera.
Wracając do postawionego na początku pytania:
[quote]czy George Miller zasługuje na miano wizjonera? Czy nazwanie go mastermindem nie jest przesadzone?[/quote]
Nigdy o nim nie myślałem w ten sposób. Być może dlatego, że cała jego kariera pozostała w cieniu filmów, które nakręcił na samym początku. Filmów niekoniecznie wybitnych, lecz z pewnością kultowych i ważnych dla gatunku. Nawet jego najbardziej dojrzałe, przemyślane i zwyczajne najlepsze dzieło, jakim jest Olej Lorenza, pozostaje przemilczane, gdy mowa o reżyserze. Szkoda, że owo „wizjonerstwo” jest sprowadzane tylko do futurystycznego cyklu o Maksie Rockatanskym, choć przyznam, że nie mogę się doczekać kolejnego spotkania z wojownikiem szos. Na drodze gniewu zbiera ochy i achy zarówno od widzów, jak i krytyków, jednomyślnie twierdzących, że lepszego filmu akcji nie było od lat. Nieźle jak na 70-letniego miłośnika pingwinów.
Miller może być uważany za reżysera rozrywkowego, lecz to kino jakoś dziwnie oddziałuje na widzów. Dzika energia, którą da się zaobserwować we wszystkich jego filmach, czyni z nich coś wyjątkowego. Tak jakby opowiadane historie chciały się wyrwać z ekranu kinowego i żyć własnym życiem. Niczym uwięziony w telewizorze Daryl Van Horne w finale Czarownic – uśmiecha się, wie, że wszyscy go oglądają, pragnie tego. Wariaci rządzą kinem Millera, a nam się to podoba. Najwyraźniej wszyscy jesteśmy trochę szaleni.
korekta: Kornelia Farynowska