search
REKLAMA
Zestawienie

MARTIN SCORSESE. Oceniamy wszystkie filmy na dwa głosy

REDAKCJA

20 listopada 2019

REKLAMA

Infiltracja (2006)

Jakub Piwoński: Pamiętam, że wiele było głosów zażenowania w chwili, gdy Infiltracja sięgnęła po najwyższe laury w Oscarach. Bo niby dobry to film, ale nie na tyle, żeby od razu był z tego Oscar. Bo to remake, a remake nie zasługuje. Bo przecież Martin ma w swoim dorobku o wiele więcej lepszych filmów, które nie otrzymały nawet nominacji. Powiem w ten sposób – takiego Scorsese, jak w Infiltracji, to ja lubię najbardziej. Takich filmów, okrzykiwanych najlepszymi w danym roku, naprawdę chciałbym więcej. Perfekcja scenariuszowa, inscenizacyjna i aktorska poraża w każdej scenie, w każdym kadrze tego niezwykłego spektaklu. Napięcie nakręca się od pierwszych sekund i nie odpuszcza aż do napisów końcowych. Energiczny DiCaprio w roli, w której o wiele bardziej zasługiwał na laury niż za występ w Zjawie. Wahlberg błyszczący na drugim planie podobnie jak reszta zespołu aktorskiego. I Jack Nicholson, elektryzujący, zachwycający, w swym bodaj ostatnim wielkim występie. A konkluzja? Pomimo skomplikowania fabularnego i wężowego ułożenia intryg, wymowa filmu jest dość klarowna. Nie kłam, człowieku. Nigdy, pod żadnym pozorem. Bo życie lubi się o prawdę upomnieć.

Katarzyna Kebernik: Pełna zgoda – bardzo dobry film i nie rozumiem, na co niektórzy tak psioczą. Że inne filmy Scorsesego bardziej zasługiwały na Oscara? I co z tego? Od kiedy to Oscary są wyznacznikiem jakiejkolwiek jakości? Scorsese nigdy nie potrzebował uznania Akademii, by stać się jednym z najważniejszych amerykańskich reżyserów. Prawda jest taka, że przez lata pomijano go w nominacjach i werdyktach, ponieważ nie należał do Hollywoodzkiej kliki, nikomu się nie podmaślał, trzymał nieco z boku i po prostu robił swoje, słusznie twierdząc, że serwilistyczna postawa nie skutkuje ciekawą sztuką. A Infiltracja to świetny film sensacyjny, poproszę więcej takich. Ponowny seans w ramach powtórki przed pisaniem tego tekstu uświadomił mi, jak bardzo w ostatnich latach brakuje na ekranach podobnych opowieści o „policjantach i złodziejach”. Mam nadzieję, że kino sensacyjne i gangsterskie jeszcze się odrodzi w pełni chwały (liczę na ciebie, Irlandczyku). Im więcej filmów oglądam, tym rzadziej zdarza się, by coś mnie zaskoczyło, a Infiltracja potrafiła nie tylko mnie zaskoczyć, ale i wzbudzić autentyczny strach o życie ulubionej postaci, czyli o Costigana granego przez DiCaprio. Co więcej, nawet u Scorsesego mafia nigdy nie była tak odrażająca. O ile jeszcze Włosi z Chłopców z ferajny byli na swój pokrętny sposób sympatyczni, to Irlandczycy z Infiltracji – reprezentowani przez ohydnego i paskudnego Jacka Nicholsona (jaka szkoda, że częściej nie grał gangsterów!) – są prymitywni, źli do szpiku kości i pozbawieni jakichkolwiek cech, które można by było określić atrakcyjnymi.

Wyspa tajemnic (2010)

Katarzyna Kebernik: Scorsese bawi się w Finchera – i dobrze mu to wychodzi. Z perfekcją charakterystyczną dla siebie i twórcy Siedem winduje każdy element Wyspy tajemnic na najwyższy poziom: obraz, montaż, dźwięk, aktorstwo, wreszcie – scenariusz. Ten mroczny, superstylowy thriller psychologiczny ogląda się jednym tchem. Atmosfera jest ciężka od początku, a sceny z flashbackami DiCaprio wywołują uczucie niepokoju, ale są tak pięknie nakręcone, że nie można się od nich oderwać. Seansu wcale nie popsuło mi to, że (SPOILERY!) dość szybko domyśliłam się, że cała historia toczy się w umyśle głównego bohatera. Nie uważam, żeby końcówka była tak zaskakująca, jak chcą tego fani filmu, bo sygnały choroby psychicznej Teddy’ego są nader wyraźne od samego początku, ale sęk w tym, że nawet znajomość finału w niczym nie odbiera przyjemności oglądania. Wyspa tajemnic wchodzi nawet lepiej przy kolejnych powtórkach, kiedy możemy wyraźniej dostrzec, jak misterna jest to układanka. No i dzięki jednemu genialnemu zabiegowi, a mianowicie scenie rozmowy z profesor Solando w jaskini, Scorsese proponuje znacznie mroczniejsze, alternatywne rozwiązanie zagadki. Zawsze będzie w nas ziarenko niepewności: a co, jeśli Teddy faktycznie został doprowadzony do szaleństwa przez dosypywane mu w szpitalu leki? Ja przychylam się jednak do wersji, że wszystko jest urojeniem – co czyni z Wyspy tajemnic porażającą wizualizację stanu umysłu owładniętego chorobą, zamkniętego w swoim własnym piekle.

Jakub Piwoński: Zabijcie mnie, ale to jeden z moich ulubionych filmów Scorsesego. Ba, powiem więcej – to jedno z tych mniejszych arcydzieł reżysera, które choć nigdy w tej kategorii rozpatrywane nie było, to jednak w pełni na to zasługiwało. Swego czasu oglądałem Wyspę tajemnic nagminnie, zachwycając się jej poszczególnymi elementami, utwierdzając się przy każdym kolejnym seansie w przekonaniu, że to twór doskonały. Fabuła realizująca tematykę mrocznego, psychologicznego dreszczowca jest dalece niejednoznaczna, ale co najważniejsze, jest perfekcyjnie rozpisana – wciąga widza w grę i zaskakuje efektem końcowym. Aktorstwo? Pierwszorzędne. Muzyka? Wybitna. Zdjęcia? Stylowe. Klimat? Ten, który sprawia, że sami zaczynamy wariować. Także na punkcie filmu. Niczego więcej nie potrzebuję. Wyspa tajemnic – najlepszy thriller w karierze Scorsesego.

Hugo i jego wynalazek (2011)

Jakub Piwoński: Wielkość Martina Scorsesego wynika z jego elastyczności. Reżyser nie raz udowodnił, że potrafi ugiąć się pod wymogami konwencji i umiejętnie poprowadzić kolejną, nowatorską, oryginalną historię. Choć najlepiej dał się poznać jako twórca twardego i brutalnego kina, przekonująco wypadł także wówczas, gdy przemówił do najmłodszych widzów. Przygoda i tajemnica, czyli niezbędne atrybuty kina familijnego – to jedno. Ale Hugo i jego wynalazek to też w dużej mierze niepozorny hołd, jaki Scorsese złożył dziesiątej muzie. Służy temu przytoczenie postaci Georges’a Mélièsa, jednego z największych wczesnych wirtuozów kina. Hugo… to także jedyny w karierze Scorsesego film, który zawiera fantastyczne elementy, wskazujące na przynależność filmu do steampunku – odmiany science fiction. Sam do filmu nie wracam, ale mam świadomość, że będzie to jedna z pierwszych pozycji, z jaką zapoznam syna, gdy ten nieco podrośnie. Bo Hugo… to bardzo przyzwoity, poczciwy film o ciepłym jak świeżo zaparzona herbata wydźwięku.

Katarzyna Kebernik: Mnie również Hugo i jego wynalazek zauroczył, a nawet… wzruszył. Od dawna fascynuje mnie postać Georges’a Mélièsa, dlatego ten pełen czułości list miłosny do jego osoby nie mógł mi się nie spodobać. Zwłaszcza, że artystę zagrał Ben Kingsley (obsadowy strzał w dziesiątkę), a na ekranie możemy podziwiać fragmenty jego dzieł. Film Scorsesego stanowi doskonałe wprowadzenie do zgłębiania niesamowitej twórczości Mélièsa i dziwnych kolein jego życia. To także pouczająca lekcja na temat początków kina. Mam jednak wątpliwości, czy Hugo i jego wynalazek spełnia swoje podstawowe zadanie, czyli czy jest dobrym filmem familijnym. Oglądałam go już jako osoba dorosła, więc nie przeszkadzał mi długi metraż, mnóstwo informacji i nieśpieszne tempo. Nie wiem jednak, czy współczesne dziecko, przyzwyczajone do silniejszych bodźców, będzie miało na tyle cierpliwości, by wytrwać przy tej historii. Ostatnia polemika Scorsesego z Marvelem zdaje się wskazywać na to, że wybitny reżyser nie nadąża za gustem młodszej widowni i potrzebami masowego widza. Dlatego ciekawi mnie, jak zareaguje na Hugo… synek Kuby.

Wilk z Wall Street (2013)

Katarzyna Kebernik: Lubię Wilka z Wall Street, tak po prostu. Film jest energetyczny, wciągający, szalenie atrakcyjny. Jordan Belfort to rola idealnie skrojona pod aktorski temperament Leonarda DiCaprio, kreacja, za którą Oscar należał mu się o wiele bardziej niż za Zjawę (miał pecha, że w tym samym roku wyszło Witaj w klubie i kwestia nagrody w kategorii „najlepsza pierwszoplanowa rola męska” praktycznie rozstrzygnęła się sama). Leonardo błyszczy tutaj w każdej scenie, dając fascynujący spektakl aktorskiej nadekspresji, ale cały Wilk… to parada doskonałych kreacji, z młodziutką Margot Robbie i epizodem Matthew McConaugheya na czele. Częściowo przychylam się do zarzutów, że film miałby lepszy tempo, gdyby był krótszy. Na jego długość z pewnością wpłynął fakt, że jednym z producentów był DiCaprio – a kto zmusi Leonarda, by wyciąć sceny z Leonardem, kiedy ten walczy o Oscara? Nie jest też przypadkiem, że Scorsese postanowił opowiedzieć historię oszusta giełdowego językiem przywodzącym na myśl Chłopców z ferajny. To tak, jakby sugerował nam, że współcześni gangsterzy nie zaczynają już od napadania na ciężarówki i nie masakrują przypadkowych ludzi długopisami, a noszą białe kołnierzyki, obracają milionowymi transakcjami i naginają funkcjonowanie całego rynku pod swoje dyktando. Reżyser unika przy tym moralizatorstwa, z ambiwalencją obserwując poczynania swojego bohatera i widzowi pozostawiając podjęcie decyzji, czy Jordan Belford wzbudza w nim wstręt, podziw czy też zazdrość – a może wszystkie te uczucia jednocześnie.

Jakub Piwoński: To dopiero petarda! Dialogi, sceny, aktorskie błyski – to nośniki trudnego do opanowania żywiołu, nadającego filmowi Scorsesego unikalnego charakteru. Istotne jednak, że z tych emocji wyłania się cenne przesłanie. Historia rozpisana przez Terence’a Wintera, faceta pracującego wcześniej przy takich serialach jak Rodzina Soprano czy Zakazane Imperium, ukazuje kulisy rozrzutnego stylu życia pewnego brokera. Już po pierwszym seansie nie miałem wątpliwości, co Scorsese chce przy okazji brawurowych występów swych aktorów powiedzieć. Gdyby Siedem Davida Finchera było antologią, to Wilk z Wall Street najlepiej nadawałby się na segment poświęcony chciwości. To historia, która tylko pozornie ma uwodzić widza bogatym i głośnym życiem, bo tak po prawdzie ma pokazywać tego życia fasadowość. Pieniądze zdobyte małym kosztem to pieniądze obarczone wielkim ryzykiem. Zwłaszcza gdy apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Milczenie (2016)

Jakub Piwoński: Od czasu premiery Milczenia, mam nieodparte wrażenie, że to jeden z najbardziej niedocenionych filmów Scorsesego. Reżyser zaskoczył wszystkich obraną tematyką, z wyjątkiem tych, którzy wiedzieli, że nim zaczął tworzyć filmy, myślał o byciu księdzem. Proces twórczy jest dla Scorsesego niczym innym jak radzeniem sobie z buzującymi w nim wątpliwościami i przemyśleniami na temat ludzkiej natury, moralności, zasad otaczającego nas świata oraz duchowości. Ten ostatni wymiar jest najbardziej namacalny właśnie w Milczeniu. Film ten jest próbą odpowiedzenia na pytanie, czy poszukiwanie Boga jest czymś, co narzuca nam kultura, czy też wynika to z naturalnej ludzkiej potrzeby. Czy prawda, na której opieramy systemy religijne, istnieje jednocześnie ponad ich podziałami. Czy można powiedzieć, że istnieje wiele duchowych rzek, które jednak zgodnie trafiają do jednego, absolutnego ujścia. Zetknięcie się dwóch różnych kultur (symbolicznie zobrazowane przybyciem jezuitów do Japonii) prowokuje do zweryfikowania fundamentów, na której te kultury stoją. Nie chodzi o wskazanie zwycięzcy rywalizacji, tylko zrozumienie, że mając dwoje rąk, dwoje oczu i jedną głowę, możemy uniwersalne prawdy o tym świecie postrzegać w zupełnie inny sposób. Co więc Bóg chce nam przekazać swoim milczeniem i nieustannym wystawianiem na próbę wiary? To bardzo intrygujące niedomówienie.

Katarzyna Kebernik: Surowy, kontemplacyjny, wymagający film. Pewnie dlatego – w czym zgadzam się z Kubą – tak boleśnie niedoceniony. Milczenie jest filmem, w którym oprócz japońskiego krajobrazu najbardziej urzeka mnie intelektualna głębia, z jaką potraktowano główny konflikt. Mamy bowiem młodych jezuickich misjonarzy propagujących chrześcijaństwo na azjatyckiej ziemi – a przeciwko nim japońskich „inkwizytorów”, którzy starają się nie dopuścić, by ten obcy element rozprzestrzenił się i zniszczył ich rodzimą kulturę, więc prowadzą masowe prześladowania katolików. Kiedy główny bohater, młody duchowny (trochę zbyt „kalifornijski” do tej roli Andrew Garfield), zostaje schwytany, inkwizytor Inoue (wybitna kreacja Issei Ogaty) będzie go na różne sposoby łamał, usiłując zmusić do apostazji. Argumenty Japończyka są przekonujące, zwłaszcza z naszej współczesnej perspektywy: „Kto ci dał prawo decydowania o tym, co jest najlepsze dla moich ludzi? Przyjechałeś tu z obcego kraju, przywozisz obcą religię, a nie raczyłeś nawet nauczyć się naszego języka. Nie znasz japońskiego systemu wierzeń, nie rozumiesz naszej duchowości i kultury, a i tak traktujesz nas z wyższością. Z butą białego człowieka stwierdzasz, że jesteśmy od ciebie gorsi, przychodzisz nas oświecać i nawracać, jakbyśmy byli ciemnotą, a nie cywilizacją starszą niż twoja religia. I co twój bóg dał dobrego Japonii? Ilu ludzi zginęło w męczarniach przez twoją pychę?”. Ale dla młodego kapłana wiara nie jest dodatkiem do życia, który można w każdej chwili wymienić – wiara to podstawa i fundament jego egzystencji. Akcja Milczenia dzieje się w epoce znacznie bardziej duchowej niż nasza, kiedy wytrwanie przy swoich ideałach było warte śmierci. Bohater naprawdę wierzy w to, że niesie zbawienie Japończykom i że jego posługa im pomaga. Ciemiężeni japońscy chłopi odnajdują ukojenie w myśli o raju, w obietnicy, że po śmierci czeka ich szczęście, którego ze względu na biedę nie znajdą na ziemi. Kiedy jezuita przybywa na wyspę, chrześcijaństwo mimo prześladowań jest już na niej rozpowszechnione, a wierni w godzinie próby potrzebują duchowego przywódcy – czy może ich porzucić w takiej sytuacji? Na barkach młodego kapłana spoczywa ogromna odpowiedzialność. Wytrwa przy Jezusie – doprowadzi do śmierci kolejnych ludzi; wyrzeknie się Jezusa – złamie japoński kościół, zawiedzie swoich wiernych, ośmieszy ofiarę męczenników (sceny śmierci chrześcijan w Milczeniu należą do wyjątkowo poruszających). Konflikt wewnętrzny głównego bohatera jest konfliktem tragicznym. Niestety, Milczenie nie jest dla mnie filmem całkowicie spełnionym, a to z winy końcówki, w której reżyser jednoznacznie pokazuje, po której stronie się opowiada. Gdyby nie ostatnia scena, całość byłaby fascynującym, głębokim dramatem, dialogiem dwóch równoważnych racji, a ocena bohaterów pozostawałaby bardziej po stronie widza.

Irlandczyk (2019)

Katarzyna Kebernik: Nie nastawiałam się na arcydzieło, więc seans Irlandczyka uznaję za udany. Owszem, film ma wady – cyfrowe odmładzanie aktorów dało moim zdaniem średni efekt, całość nie jest szczególnie oryginalna. Film jest jednak popisem reżyserskiego kunsztu Scorsese, który potrafił tak poprowadzić tę opowieść, by każda minuta czemuś służyła. Główny temat – przemijanie – został wygrany bez fałszywej nuty, a ostatnie pół godziny chwyta za gardło. Nie tylko Frank rozlicza się i żegna ze swoim życiem. Robią to także Scorsese, DeNiro, Pesci, Pacino, wszystkie ikony pewnego rozdziału z historii kina, który bezpowrotnie odchodzi. To wzruszające zwieńczenie nieoficjalnej trylogii gangsterskiej, zapoczątkowanej przez Chłopców z ferajny. O ile tamten film był młodością, a Kasyno dojrzałością, to Irlandczyk reprezentuje ostatni etap życia człowieka – starość. Jeśli ten film okaże się pożegnaniem reżysera – miejmy nadzieję, że nie – to Martin Scorsese żegna się z kinem w pełnym blasku. Na pewno jeszcze wrócę do Irlandczyka, świeżo po seansie daję:

Jakub Piwoński: Żeby była jasność – stoję po stronie sympatyków tego filmu. Piszę te słowa na gorąco, po seansie i wiem jedno – z pewnością jeszcze do Irlandczyka wrócę. Jest to kawał solidnego, staroszkolnego dramatu kryminalnego, stanowiącego dobrą odtrutkę na dzisiejsze, pstrokate kino rozrywkowe. Nie mogę jednak powiedzieć, by Scorsese ukontentował mnie w pełni. Mam uwagi do Irlandczyka. Przede wszystkim, jest to film zdecydowanie za długi. Gdy na jaw wyszła informacja, że będzie to najdłuższy film Martina w karierze, trochę się przeraziłem. Trzy i pół godzinny seans musiałem podzielić na pół. Zbyt wiele scen i sekwencji okazało się jednak dla filmu kompletnie zbędnych – osobiście skróciłbym film o dobrą godzinę, co dałoby mu nieco większego dynamizmu. Nie winiłbym jednak scenarzysty, bo ten przy udziale narracji z offu postarał się by film zawarł jak najwięcej treści z książki, stanowiącej dla skryptu podstawę. Winiłbym samego Scorsese, który podczas pracy przy stole montażowym bardziej kierował się ego, chęcią złożenia hołdu samemu sobie, przez co gdzieś zatracił swoje wyczucie co do tego ile i czego dawkować. Otóż to. Irlandczyk momentami aż za bardzo sili się na bycie czymś więcej od swoich gangsterskich poprzedników, a prawda jest taka, że to jedno ze słabszych ogniw gangu Scorsese. Nie ma scen, które zapadają w pamięć, nie ma dialogów, które przyciągają uwagę. Mamy jednak tercet świetnych aktorów w słusznym wieku, którzy, mam wrażenie, dali temu filmowi więcej energii, niż sama historia.

 

A Wy który film Scorsesego cenicie najbardziej? Piszcie w komentarzach!

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA